SEN DZIESIĄTY – LUSTRO

Lustro przenoszące było gotowe, ale obsługująca go magiczka bynajmniej wprost przeciwnie. Jak zresztą można jej się dziwić, w końcu był to jej pierwszy dzień pracy i po prostu … bała się. Na dodatek o podróży tego kogoś w ogóle jej nie poinformowano. Lustro jednak było gotowe i nie można było go zatrzymać, zresztą Kammillea była tylko młodszą strażniczką i to strażniczką bez doświadczenia o bardzo małych uprawnieniach. Mogła tylko czekać i modlić się do Pięknej Pani o Skrzydłach Przebaczenia…

Podróżnik musiał walczyć z bezcielesnymi mocami, które zamieszkiwały podróżnicze kanały, gdyż jasna, falująca powłoka lustra nagle zaczęła sypać iskrami. Dziewczyna rzuciła się by odsunąć od żarzących się węgielków pleciony dywanik spod lustra, ale już było za późno. Sucha plecionka zajęła się w mgnieniu oka i spłonęła, zasnuwając kamienną izbę jasnym, mdłym dymem.

Kammillea zakasłała i uniosła do ust haftowaną chusteczkę prababci. Zaraz owiał ją zapach fiołkowej perfumy, produkowanej przez nią samą i to dodało jej pewności siebie. Gdy tylko dym odpadł rozejrzała się w poszukiwaniu małego lusterka, które odrzuciła, gdy tylko zauważyła zmiany w kamiennym lustrze przenoszącym.

Z małego, rzeźbionego w kocie łebki lustereczka wyjrzała smukła, ładna twarzyczka o pełnych ustach, ciemnozielonych oczach i wystających kościach policzkowych, poznaczonych teraz smugami sadzy; okolona kręconymi, brązowymi włosami, których skręty były tak mocne, że nigdy nie udawało się ich ułożyć w najmodniejszy w tym sezonie gładki kok, opadający na kark.

Doprowadzenie się do względnego porządku nie zajęło jej dużo czasu. Szata strażniczki była czarna, więc na niej brudu nie było widać. Poprawiła jeszcze uciekające spod szerokiego kaptura włosy i uśmiechnęła się do swojego odbicia.

Była gotowa przyjąć gościa i to nie tylko zewnętrznie, ale wiedziała, że to jeszcze trochę potrwa. Lustro nadal było mleczno białe i nawet nie ukazało granatu kanału, więc mogła wrócić na swój stołek pod oknem i rozmyślać dalej.

Kammillea, mimo całej swej próżności wcale nie była głupią trzpiotką. Wprost przeciwnie. Skończyła dwa miesiące temu najlepszą szkołę w całej Skandawii, Katedrę Nauk Skandawii i to wcale nie na ostatnim miejscu. Tak jak jej matka, hrabina de Snowdown i babka, księżna Sankton, jedna z pięciu władających Skandawią czarownic – magiczek, została najpierw strażniczką lustra przenoszącego, ale chyba nie miała do tego drygu. Bardziej lubiła zajęcia z alchemii zapachów i tworzenie perfum o różnych aromatach i … przeznaczeniach, od miłosnych, zmysłowych, do trucizn, których działania często nie można było wykryć. Zamknięcie jej w Sali Przybywających, okrągłej, kamiennej i wilgotnej jamie, która mieściła się w podziemiach ruin Wieży Pierwszej Strażniczki, nie było najwspanialszą propozycją, ale było to lepsze niż nic. Zresztą rodzina tego chciała. A mała hrabianka nie mogła się sprzeciwiać, no przynajmniej nie teraz. W końcu i tak tolerowali jej alchemiczne wyczyny, a ona nie chciała zwady, przynajmniej nie teraz.

Poruszyła się na twardym, drewnianym stołku i wyjrzała przez wąskie okno na zewnątrz. Miasto zasypiało. Lampy uliczne, zapalały się powoli, gdy tyko podeszli do nich ogniowi. Ich dotyk sprawiał, że szare, wąskie uliczki Iskani ożywały, i mimo hulającego wszędzie zimnego, jesiennego wiatru nabierały ciepłych barw. Niskie, fantazyjne domki nabierały mistycznych kształtów i drgały, jakby muskane wszechmocnym wiatrem. W oddali, rozświetlony magicznymi pochodniami lśnił Senat Czarownic – Magiczek. Ale w Sali Przybywających nie było ogniowych, ani magicznych pochodni, wstęp miały tu tylko władające i ona – Strażniczka, więc sama musiała zadbać o ciepło i światło. Podniosła się niechętnie, zerkając na lustro, które nadal nie chciało odkryć swojej tajemnicy. Było jej zimno, zatarł więc dłonie, a następnie wyszeptała kilka słów i na surowym, kamiennym kominku zapłonął ogień. Kominek stał naprzeciwko lustra, ale płomienie nie odbijały się. Kamienne, puste ściany stały się ekranem dla pląsających cieni i wtedy … lustro zaczęło się zmieniać, jakby tylko na to czekało.

Kammillea odsunęła nogą resztki dywanika pod stołek i stanęła przed kamiennym dziełem skandawijskich kamieniarzy.

Lustro porażało swoim pięknem i prostotą. Jasny granit, uformowany został na kształt owalnego portalu, oplecionego cieniutką siateczką delikatnego powoju, zwieńczonego u szczytu w delikatne skrzydła Pięknej Pani, jego dotąd mleczna powłoka pociemniała, a następnie zamigotała, by ukazać korytarz podróżny. Granatowy mrok, rozbłyskiwał gdzie niegdzie miodowymi iskierkami – podróżnikami, z których jedna zbliżała się do strażniczki.

Iskra rosła powoli, ale nie zmieniała się, nie przekształcała się w człowieka, tak jak powinna, jak ją uczono. Kammillea nie rozumiała, ale mogła tylko czekać, wiedząc, że nic złego nie może jej się stać, że chroni ją magia…

Ale myliła się, magia nie mogła ochronić jej przed… myszą, która wyskoczyła z lustra.

Kammillea zrobiła to, co każda kobieta. Wskoczyła na stołek, a potem wdrapała się na wąski parapet, przytuliła się do zimnej szyby i… krzyknęła.

* * *

–          To była tylko mysz, mała, biała myszka hodowlana, która służy do przenoszenia wiadomości, jeżeli tunel podróżniczy jest niestabilny, jeżeli bezcieleśni zagrażają bardziej niż zwykle. –

Babka była wściekła. I miała rację. Jak mogła się wystraszyć myszy, zwykłej myszy.

Kammillea siedziała zapłakana na łóżku czarownicy – magiczki, księżnej Sankton, swojej babki i czuła się okropnie. Wiedział, że babka ją ukarze i bała się…

Księżna Sankton, zbudzona ze zbyt błahego powodu, nie była bynajmniej w dobrym nastroju. Położyła się dopiero nad ranem i dwie, trzy godziny snu nie były wystarczające. Czasy były co prawda spokojne, ale nie ludzkie myśli. Intrygi wśród czarownic – magiczek plotły się, jakby tkane przez gigantycznego, szalonego pająka. Księżna wiedziała, że jej pozycja nie była wieczna, a wybryki przedstawicieli rodziny na pewno nie pomagały.

Staruszka przetarła oczy i spojrzała na winowajczynię. Było jej szkoda wnuczki, wiedziała jak bardzo najmłodsza latorośl rodu męczy się na stanowisku Strażniczki, ale nie miała innego wyjścia, musiała ją przykładnie ukarać. I nawet miała pewien pomysł.

–          Zajmiesz się za karę hodowlą pani Matury. – powiedziała odwracając się do wnuczki.

–          Co ?! –

Gdyby ktoś teraz zajrzał do rozświetlonej grubymi świecami komnaty zobaczyłby dwie, piękne kobiety. Podobne do siebie zresztą jak nie przymierzając dwie krople wody. Obydwie niskie i szczupłe o brązowych włosach, rozcapierzonych jak pawie pióro, tańczących sprężynkami przy każdym, najlżejszym nawet podmuchu wiatru. Młodsza, zapłakana siedziała na wysokim, miękkim łóżku otulonym puchatym baldachimem i wpatrywała się ze strachem w oczach w starszą, odzianą w gruby, zielonkawy szlafrok. Księżna mimo swoich stu lat była nadal piękną kobietą. Mikstury przedłużające urodę i życie, nie musiały jednak dużo napracować. Piękno i czar zawarty był w każdej damie rodu Sankton.

–          Chcesz bym babrała się wśród smrodu i gówien? – Kammillea była nie tylko przerażona… była strasznie przerażona.

–          Wiesz, że muszę ci to nakazać. – Księżna usiadła obok wnuczki i pogłaskała ją po głowie.

–          Dałam plamy, że nie rozpoznałam barwy lustra, zawiadamiającej o przyjściu zwykłej mysz – wiadomości, ale żeby mnie wysyłać na farmę hodowlaną, to chyba za duża kara. Wiesz jaki mam wyczulony nos. –

Kammillea próbowała wpłynąć na babkę, ale dobrze wiedziała, że jeżeli księżna o czymś postanowiła, nigdy nie zmieniała zdania. Taka już była: twarda i opanowana, surowa, ale też o sprawiedliwa. Tylko, że przez tą jej sprawiedliwość pozostała czwórka czarownic – magiczek, członkiń władającego Senatu korzystała ze wszelkich, niezbyt sprawiedliwych form podkładania księżnej nogi. Wszystkie miały chrapkę na miejsce władczyni.

–          Zrozum… –

Postanowiła zrozumieć, ale chyba nie myślała, jak bardzo będzie sobie później pluła w brodę.

* * *

–          Jak wywieziesz ten gnój z piątej klatki, zajmij się myszką damy Kordyli … –

–          Dobrze, proszę pani. –

Wąskie pomieszczenie, zbudowane z suszonej cegły i obrzucone piaskową mieszanką po obu stronach zapełnione było małymi klateczkami z milionami myszek: białych i szarych, czarnych i łaciatych, a nawet zielonych, czy czerwonych – efektów nieudolnie nałożonych wiadomości. A wśród nich, w jasnym fartuchu, z łopatką i wiaderkiem w ręku kursowała Kammillea i przeklinała wszystkie lustra świata.

To, że w budynku farmy śmierdziało, nie dało się ukryć i z każdym dniem Kammillea coraz bardziej sobie to uświadamiała. Jej wyczulony nos cierpiał straszliwie. Od ponad miesiąca nie była w swojej pracowni i była pewna, że od nowa będzie się musiała uczyć zapachu róż i fiołków. Ale musiała odbyć karę do końca… Nie miała innego wyjścia.

Ogromne wrota mysiej sypialni otworzyły się cichutko i przez wąską, długą szparę wsunęła się puszysta główka.

–          Mama? – zdziwiła się Kammillea i odłożywszy narzędzia pracy padła w ramiona niskiej, korpulentnej kobiety o kręconych, brązowych włosach i szerokim uśmiechu.

–          Jak ty tu wytrzymujesz, kochanie? – hrabina Snowdown odepchnęła od siebie córkę i potrząsnęła głową. – Jak wrócisz do domu musisz wziąć bardzo długą kąpiel, bardzo długą… –

–          To raczej nie nastąpi szybko – roześmiała się Kammillea i poprowadziła mamę do małego stolika przy drzwiach i usadowiła ją na jedynym stojącym przy nim krześle.

–          Raczej szybko kochanie. Babka zdjęła z ciebie karę, gdy okazało się, że lustro zostało zaatakowane przez dziwne pasożyty, które zmieniają jego barwę… zresztą produkt niezbyt uboczny doświadczeń członkini Senatu – madame de Brount. –

–          To znaczy, że nie wtopiłam ? –

–          Jak ty się wyrażasz, to na pewno przez te myszy. Bynajmniej tak, masz rację, to nie ty zawiniłaś. – Hrabina poprawiła ciężką burgundową suknię i zarzuciła na ramiona, trzymany w ręku zielonkawy szal. – Wracasz do domu, a potem na swoje stare stanowisko. –

Kammillea odwróciła się od matki, by ukryć skrzywioną twarz. Wcale nie chciała dalej siedzieć w tej pustej, wilgotnej komnacie, mając za towarzysza milczące lustro, tak rzadko wykorzystywane, z powodu hord bezcielesnych. Chciała wrócić do ich posiadłości w Lesie Młódek, do swojej pracowni w Wieży Panny, by tworzyć zapachy i mikstury … szczególnie zaś by dokończyć recepturę subtelnej trucizny, nazwanej jej imieniem.

–          No chodź już. Pani Matura pozwoliła ci zakończyć zadanie, a zresztą naprawdę nie mogę już tutaj wytrzymać. Pomijając to wszystko, twoja babka ma też i inne problemy. –

Przez ogromne wrota obydwie wyszły w noc, poprzetykaną mroźnymi nitkami zbliżającej się zimy i szybko przeszły przez otaczający trzy długie budynki farmy, młody lasek, mijając niskie, obrośnięte mchem domki strażników i pracowników. Latający powóz ojca, hrabiego Totusa Snowdowna już czekał na piaszczystym podjeździe, za wysokim, kamiennym płotem, niecierpliwiąc się. Gruby, potężny stangret zaciskał w ogromnych dłoniach złote lejce, którymi oplecione zostały dwa potężne pegazy ze stajni hrabiego: Tot i Tus, ulubieńcy pana.

* * *

–          No, już jesteśmy. – Westchnęła sama do siebie Kammillea, zauważając pasmo mgły, służące za wytycznik ziem jej ojca.

Mleczna otoczka odpędzała złoczyńców, a jednocześnie zatrzymywała zwierzynę w obrębie Lasu Młódek, zwanego tak z powodu bardzo wysokiego przyrostu naturalnego wśród jeleni, saren i danieli, pląsających po dzikich ostępach. Hrabia, który bardzo kochał przyrodę dbał o spokój i wolność swoich czworonożnych podopiecznych. Na jego ziemiach zakazane było polowanie, a jedzono tylko i wyłącznie mięso zwierząt hodowlanych: kur, kaczek, gęsi czy świń, ale także i te zwierzaki były traktowane wprost po królewsku.

Las Młódek, pozostawiony był sam sobie i dlatego był gęsty, pełen połamanych konarów i miłych dla oka, trudnych do zdobycia zakątków. Przecinało go kilka wąwozów, i rozświetlało piętnaście stawów i jeziorek, zasilanych dwoma rzekami Kamą i Millą, nazwanymi tak na pamiątkę ukochanych kobiet hrabiego, czyli żony i córki.

W samym centrum lasu, na niewielkim podwyższeniu stworzonym przez naturę, wśród ogromnych głazów, porozrzucanych bezwładnie wiła się brukowana dróżka, prowadząca do piętrowego zamczyska, zbudowanego z ciemnych kamieni, które pochodziły z samego lasu, a dokładniej z rzek. Zamek wyglądał dość ponuro, na pierwszy rzut oka, ale gdy tylko ktoś lepiej mu się przyjrzał, rozumiał, że się mylił. Cztery narożne wieże połączone zostały systemem filigranowych, ale mocnych krużganków. Same wieże zaś, ozdobione dachami w kształcie wiedźmich tiar, zwieńczone zostały czterema symbolami Skandawii: słońcem, księżycem, jelenimi rogami i… kurzym udkiem – symbolem krainy zwanej Kurzycą. Sam dziedziniec, jasny i czysty był centrum spotkań wszystkich mieszkańców i gości. Jego centralne miejsce zajmowała gigantyczna fontanna, otoczona z jednej strony półkolistym stołem, z drugiej splotami fioletowych kwiatów – pnączy.  Fontanna wycięta z granitu uformowanego w ogromny kwiatowy kielich, na brzegu którego stała gromada leśnych, zwiewnych skrzatów, które swymi kamiennymi, misternie wyciętymi skrzydłami, muskały wyciekającą ze środka wodę. Strumień wybijał się z pręcików, umieszczonych w środku kielicha i spływały na dół, na otaczającą kielich wąską, rzeźbioną w pegazy rynienkę, która odprowadzała wodę krętym strumieniem, obiegając wszystkie kąty dziedzińca, prosto na zewnątrz murów. Tam, wypływała niewielką kaskadą, obmywając kamienie i niskie iglaki i swym szumem witając przybywających gości.

–          Mówiłaś, że babcia ma też inne problemy? – Kammillea szturchnęła zasypiającą rodzicielkę, gdy powóz zataczał ostatnie koło nad lasem.

–          Ta… – hrabina przez chwilę musiała sobie przypominać, gdzie się znajduje. – Twoja babcia musi zająć się tajemniczym zniknięciem Różanej Damy, madame Rosemarrity. To ona przysłała tą mysz, która tak ciebie przeraziła. No i potem zniknęła. –

–          Jak to? – Kammillea nie wydała się być bardzo tym faktem zainteresowana. Dla niej najważniejsze było to, że nie nawaliła, i że babcia będzie ją musiała przeprosić… i że w oddali widać było już jej pracownię, więc słuchała tylko jednym uchem.

–          Wiadomość od madame była bardzo błaha, chodziło o jakąś recepturę, nad którą pracuje … nie było tam ani słowa o tym, że ktoś jej zagraża, czy, że czegoś się obawia. Moja matka podejrzewa łowców czarownic z Findonawie. –

–          Ale to dość daleko od nas… Zresztą Findowie nigdy nie byli agresywni, w końcu Skandawia podpisała z nimi kontrakt pokojowy i przyjacielski, a także pakt o dzieleniu się wszelkimi nowościami… A zresztą, kogóż miałyby interesować perfumy? – Kammillea zaśmiała się i pomachała stojącemu przy fontannie hrabiemu.

Powóz wylądował ostrożnie i bez większych wstrząsów, zaraz zresztą nadbiegli stajenni, by uspokoić pegazy i odprowadzić je do podziemnej stajni.

–          Martwiłem się o was. – hrabia zastrzygł cieniutkimi wąsikami i uśmiechnął się całym sobą, przytulając córkę  i żonę.

–          Nie było takiej potrzeby, był z nami Grebb. – hrabina wskazała na stangreta, który ciężko zeskoczył z powozu, a następnie wyciągniętą zza lamowanej złoto pazuchy zielonkawą buteleczkę i skroił nią powóz.

W mgnieniu oka ogromny, drewniany, bogato zdobiony perłami powóz zmniejszył się do rozmiarów dziecięcej zabawki i powędrował do kieszeni Grebba, który skłonił się i dumnym krokiem powędrował do swojego mieszkania, tuż obok kuchni, na parterze.

–          Cieszę się, że wróciłaś… – zaczął ojciec, znając jednak dobrze swoją córkę postanowił jej dłużej nie zatrzymywać. – Tak, możesz pobiec do swojej pracowni, ale kolacja za dwie godziny… –

Ostatnie słowa nie złapały już dziewczyny, która furkocząc nie zdjętym jeszcze fartuchem, gubiąc po drodze nakrochmalony czepek, pobiegła w kierunku wieży zwieńczonej księżycem.

Jej wieży.

Nie zatrzymała się jednak w swojej sali przyjęć i zabaw na parterze, ani w sypialni na piętrze, tylko pognała od razu do pracowni na poddaszu.

Drzwi sypialni, szerokie i grube, okute magicznymi runami były zamknięte. Była pewna, że nikt tu nie zaglądał, taka była niepisana umowa między nią a służbą. Szybko zdjęła pięć chroniących, magicznych zamków i weszła do środka.

Jej pracownia była dużym, kwadratowym pomieszczeniem, o chropowatych, kamiennych ścianach i czterech oknach, wychodzących na cztery strony świata, miejscami zastawionymi wysokimi półkami z książkami. Centralne miejsce zajmował ogromny, drewniany stół, otoczony połamanymi w większości krzesłami, powalany różnokolorowymi barwnikami i miejscami poprzepalany kwasem. Stały na nim butelki we wszystkich kształtach i kolorach, niewielkie wieczne ogniska, plątaniny rurek, unoszące się nad nimi w powietrzu.

Kammillea usiadła na jednym z krzeseł i pstryknięciem rozpaliła ogień na wysokim, rzeźbionym kominku. Gdy tylko weszła w powietrzu pojawiły się zawieszone tam mieszki z suszonymi kwiatami, oraz unoszące się ponad dachem wąskie doniczki z kwiatami i aromatycznymi roślinami; ukryte dotąd przed wzrokiem niepowołanych.

Była w końcu u siebie, w domu … swojej kryjówce, której nigdy nie widzieli ani jej rodzice, ani inni ludzie, no przynajmniej w takiej formie, w jakiej naprawdę istniała. Kammillea była dobra, wprost genialna, mimo, że nie wszyscy o tym wiedzieli. A receptura, skradziona madame Rosemarrity i ulepszona przez nią samą, mogła zdziałać bardzo wiele. Więcej, niż ktokolwiek myślał.

Tak łatwo było wejść w jej posiadanie. Już na pierwszym roku w Katedrze Nauk wiedziała, że jeżeli chodzi o zapachy, jest najlepsza. Ale wiedziała też, że chce zatrzymać tą wiadomość tylko dla siebie. Badając drzewo genealogiczne odkryła, że to właśnie moc i talent jej matki, w połączeniu z możliwościami babki po mieczu, hrabiny de Knoks, jednej z największych wiedźm, wyklętej przez wszystkich i nie wspominanej przez ojca, dał jej niespotykany talent. Dar zmieniania ludzi w zwierzęta, na zawsze, tylko dzięki zapachowi. Dzięki wszelakim, komponowanym przez nią samą zapachom, mogła zrobić wszystko, nawet zabić… nie pozwolić, by narodziła się kobieta, o mocy podobnej do jej – jej siostra. Matka i ojciec zbyt chętnie korzystali z jej prezentów – perfum na każdą okazję.

Zbyt chętnie…

Kammillea odsłoniła niewidoczną kotarę przy oknie i zaśmiała się, zbyt głośno. Receptura, zapisana jej własnym szyfrem była nie do odkrycia. Dla nikogo, ale wymagała doszlifowania.

Dziewczyna zaraz wzięła się do pracy. Nie chciała czekać. Wynik ostateczny musiał być jeszcze mocniejszy, niż tylko zmienienie w zwierzę, w tym zapachu musiało być coś jeszcze …

Przelała jasny płyn z jednej butelki do drugiej, a potem wzmocniła ognisko. Była tak bliska zwycięstwa… i wtedy błysnął piorun… i spalił ją na popiół…

* * *

–          Kochałem ją, ale wiedziałem, że będzie taka jak matka. Musiała być taka. Nawet ta twoja kara, nie zepsuła jej perfekcyjnego węchu, który mimo, że wdychał truciznę, to jednak nie dotykał jej, ona zawsze zostawała, zawsze żywa… – hrabia objął małżonkę i skinął na stojącego przy drzwiach służącego.

–          Wiesz, że próbowałam. Poprosiłam o pomoc nawet Rosemarittę, ale i ona nie mogła wiele zdziałać. Twoja córka, wasza córka była zła, tak jak przypuszczałam. – Księżna spojrzała na małżonków i przetarła oczy. – Nie udało mi się i musiała zginąć, zabiłaby wszystkich. –

Sypialnia hrabiostwa Snowdown, była ogromna. Wyłożona po sufit dywanami i makatkami, które miały ocieplić to pomieszczenie, ale nawet one, czy dwa, duże kominki i buzujący na nich ogień, nie mogły tego dokonać. Zimno przenikało całą trójkę, która przebywała w tym pomieszczeniu. Hrabia siedział na szerokim, małżeńskim łożu, obejmując małżonkę, a księżna, stała przy oknie wpatrując się w zrujnowaną do połowy wieżę, niegdyś zwieńczoną księżycem. Kammillea nie żyła i tak musiało być. Byłą zbyt groźna, była przodkinią hrabiny de Knoks i była kobietą, musiał zginąć, by przez nią nie zginęli inni. Księżna wiedziała o tym od dnia narodzin Kammillei. Od dnia, gdy dwie, dopiero narodzone bliźniaczki stoczyły ze sobą walkę w kołysce. Ta, która przeżyła… była silniejsza, to ona została obdarzona mocą węchu, niegdyś przynależną tylko hrabinie de Knoks.

Księżna przez długi czas myślała, że uda jej się uszkodzić nos dziewczyny, a gdy te próby się nie powiodły starała się odciągnąć ją od pracowni, umieszczając w Sali Przybywających, rzadko używanej z powodu bezcielesnych. Nie wiedziała, że dziewczyna jest na tyle sprytna, by sama podróżować i odnaleźć legendę zapachów, madame Rosemarittę. Z którą jednak nie chciała się zaprzyjaźnić… chciała receptur, by je ulepszyć. I udało jej się… nie tylko ulepszyć, ale zamienić też madame w mysz… Myszy też nie pomogły, a szczególnie ich smród …

Ale teraz Kammillea nie żyła, a ukryta ciąża zakończyła się powodzeniem… synem.

Księżna Sankton z uśmiechem spoglądała na radującą się parę, tulącą w ramionach, przyniesionego przez służącego z ukrytej komnaty, której strzegł Grebb. Teraz, gdy już nie czuli zagrożenia ze strony wyrodnej córki, mogli radować się prawdziwą rodziną.

Czarownica – magiczka zniknęła. Nie chciała przeszkadzać. Zresztą musiała jeszcze dokończyć recepturę, która miała uwolnić madame Rosemarittę ze skóry myszy…

* * *

Ranek omiótł dymiące jeszcze popioły jednej z wież, w Lesie Młódek. Usuwając dym i szare, fruwające wszędzie pozostałości po nagromadzonych papierach odkrył też bielejący szkielet. Pozostałość po życiu … złym życiu.

Znad zwęglonych kości uniósł się obłoczek, prawie niewidzialny, ale wyczuwalny, opleciony mdłym, słodkawym zapachem. Obłoczek najpierw przez chwilę unosił się w powietrzu, ponad gruzami, a następnie wzbił się wyżej. Mimo poranka jedno okno rozbłyskiwało światłem i to właśnie tam skierował się obłoczek. Wsunął się lekko przez niedomkniętą okiennicę. Nie musiał długo szukać. Drewniana kołyska, pokryta chroniącymi runami zatrzymała go tylko na moment.

Bardzo krótką chwilę.

Obłoczek oplótł dziecko, które nawet nie zakwiliło. Otworzyło tylko swoje ciemne oczy i … uśmiechnęło się, zamieniając w białą myszkę z szarymi łapkami.

Gdy drzwi sypialni malca otworzyły się, w kołysce znowu kwilił chłopiec.

08.09.2001 Chepcher Jones/Marzenia Kowalska „Fantasy” (1/2003)


Dodaj komentarz