SEN CZWARTY

Zdarzyło się pewnego dnia, że znalazłam się w bardzo dziwnej wiosce. W gruncie rzeczy, to nie wiadomo dlaczego, ale w końcu w snach wszystko jest możliwe.

Wioska położona była na wschodnim brzegu rwącego, srebrzystego potoku, poznaczonego jasnymi otoczakami; odgrodzona od rzeczywistości zarośniętymi ścianami wąwozu. Na dość pofałdowanym terenie, ciasno obok siebie stało chyba ze sto domów. Nie różniły się one zbyt od siebie za wyjątkiem pięciu z nich, tych, które stały ogrodzone wysokimi żywopłotami; ocienione starymi orzechami i leszczynami. Mimo ścisku te pięć domów wydawało się być takie samotne, bezlitośnie inne w gąszczu tych, które są z tego samego gatunku.

Domki były piętrowe, lekko osmolone, a jednocześnie przeraźliwie czyste, jakby dopiero co pomalowane. Te pięć domów, jak głosiła legenda otwierało się tylko w nocy z 13 na 14 kwietnia.

Jak to oczywiście w snach bywa, znalazłam się w tej wiosce dokładnie 13 kwietnia.

Wczesna wiosna zakwieciła stoki wąwozu i zażółciła zamglone brzegi potoku kępami kaczeńców. Zbudzone, jeszcze zaspane motyle i pszczoły leniwie pobrzękiwały w ciepłym powietrzu poranka. Ciepło było jednak zwodnicze, jakby niedojrzałe i mimo, że wypędziło z domów mieszkańców, to jednak zaraz zagoniło ich z powrotem do kufrów z ciepłymi kurtkami i płaszczami.

–          Gdzie jesteśmy? – zapytał Tom, gdy tylko wkroczyliśmy w cień budynków.

–          Gdybym tylko wiedziała? – szepnęłam.

Gdybym tylko wiedziała? Ale nie wiedziałam.

Karczma przy owalnym targu była duża i czysta. Wypolerowany szyld krzyczał złotymi literami „SMACZNY DOM” i zapraszał fikuśnie wyciętą w drewnie dłonią, która naiwnie kiwała się w ostrym, pomrukującym w załomach uliczek wietrze. Drewniane drzwi miękko ustąpiły i ukazały kwadratową salę, której duży, kamienny kominek z wesoło trzaskającymi szczapami przydawał przytulności i ciepła.

Usiedliśmy przy jednej z drewnianych ław i zamówiliśmy miejscowy specjał: kurczaka w wiosennym sosie, oraz szafranowy ryż zwany tutaj kaczeniakiem. Pochłaniając potrawę wsłuchaliśmy się w cichy szmer rozmów.

–          Myślisz, że dzisiaj zobaczymy? – szepnął niski, rudowłosy piegus, który obok nas miażdżył swoją poranną owsiankę.

–          Nie wiem, czy mama mi pozwoli ? – zaniepokoiła się jego grubiutka, jasnowłosa przyjaciółka, odsuwając wylizaną miseczkę.

–          Puści cię, puści … powiesz, że … – chłopczyk przerwał i odwrócił się przyłapując nas na podsłuchiwaniu.

Nie usłyszeliśmy już nic więcej, gdyż dzieci chwyciły naczyńka i z zaciśnięty ustami pobiegły do kuchni. Zaraz zresztą z niej wyleciały i już zakutane w ciepłe kurtki wybiegły na dwór.

–          Myślisz, że dzisiaj ? – zapytał Tom.

Nie odpowiedziałam, gdyż właśnie z kolejnym chłodnym podmuchem wkroczył do karczmy niski staruszek, odziany w składające się chyba z samych dziur i łat palto i kraciasty szalik, który, jako że za krótki, był ciasno związany pod szyją w duży supeł.

Staruszek rozejrzał się badawczo, ukazując jasną, zmarzniętą twarz i jasnoszare oczy. Jego wzrok najpierw zatrzymał się na siedzących pod szynkwasem mężczyznach, ześlizgnął się na dwie kobiety, plotkujące pod kuchennymi drzwiami, aż w końcu zatrzymał się na nas.

Chyba musieliśmy wyglądać znajomo, przynajmniej dla niego, gdyż uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet połamanych, pożółkłych zębów i nie czekając na zaproszenie przysiadł się.

–          Państwo przybyli na otwarcie ? – zapytał się i łakomie spojrzał na nasze, jeszcze pełne talerze.

–          Uhm. – mruknął tylko Tom i domyślnie podniósł rękę.

Widać przyzwyczajony i do staruszka, i do tego rodzaju zawez-wań karczmarz, przyniósł dobrze okraszoną porcję specjału i z wesołym mrugnięciem postawił ją pod nosem staruszka, spojrzał na nas chyba z politowaniem i szybko oddalił się, potrząsając swoim pękatym brzuszkiem.

–          Opowiem wam o Pięciu Domach … – staruszek zawiesił głos, kilka razy przeżuł, sapnął, sięgnął po wino i mówił dalej …

Jakoś chyba nikt się nad tym nie zastanawiał, czy chce słuchać tej opowieści.

–          Kiedyś, chyba ze 150 lat temu wioska nie była tylko zwykłą wioską. Była najbogatszą i najszczęśliwszą wioską … Mieszkali tu ludzie, którzy mieli w sobie moc, siłę, która pozwalała im latać. Szybować w powietrzu ponad strumieniem, ponad górami, które kiedyś, nim odkryliśmy w sobie tą umiejętność, były dla nas nieprzyjazne, niedostępne … I wtedy też zdarzyło się tak, że jeden z nas przyniósł ze swej wyprawy pięcioro podobnych do siebie jak krople ulewnego deszczu dzieci: trzech chłopców i dwie dziewczynki. Jakby nicią przeznaczenia było to, że w wiosce mieszkało małżeństwo, które nie mogło mieć dzieci. Nietrudno się domyśleć, że to właśnie oni stali się dla malców zastępczymi rodzicami. O przeszłość dzieci nikt nie pytał, zresztą zdarzyło się tak, że ten, który je przyniósł szybko nas opuścił … na zawsze. – staruszek przepłukał gardło winem, splunął i mówił dalej. – Dzieci rosły szybko i gdy skończyły dwadzieścia lat założyły rodziny. Jak się domyślacie zamieszkali w tych pięciu domach … Gdy zaczęły im się rodzić dzieci, nam zaczęło ubywać siły. Już coraz rzadziej wzbijaliśmy się w powietrze, z czasem całkiem tego zaprzestaliśmy, aż w końcu najmłodsi nie poznali już tej umiejętności. A najstarsi zapomnieli o tym … na zawsze.

Wymieniliśmy zaciekawione spojrzenia, a Tom korzystając z tego, że dziadek umilkł, zadał pytanie:

–          To znaczy, że pan ma 150 lat ? –

Staruszek podniósł głowę znad wylizywanego talerza i uśmiechnął się swymi bladymi oczami.

–          Mój drogi, ja mam 200 lat. –

Kilka ostatnich kęsów i dziadunio mógł kontynuować.

–          Wszyscy zapomnieli, że można latać, cieszyć się wolnością i wieś się zmieniła. Ale ja nie zapomniałem. Hołubiłem w sobie tą umiejętność i obiecałem sobie, nigdy nie zapomnieć. Mimo, że nie mam już siły, to jednak czasem jeszcze udaje mi się wzbić w przestworza … –

–          Naprawdę ? – wyrwało mi się.

Gęsta siatka zmarszczek na twarzy staruszka rozmyła się, cienkie, srebrne włoski zafalowały i chude ciało uniosło się ponad ławą. Ale tylko na chwilę, mgnienie oka, byśmy mogli poświadczyć, że tylko nam się tak wydawało.

–          Ale co z tymi pięcioma domami ? – wyjąkał w końcu Tom rozglądając się, ale nikt nie zwracał na nas uwagi.

–          To było chyba dokładnie 100 lat temu. Już nikt nie pamiętał o pięciorgu przybyłych. Stali się oni częścią naszej małej społeczności. I to dość pokaźną częścią, gdyż dzieci rodziły się u nich co dziewięć miesięcy … Przynajmniej tak nam się wydawało. Okazało się jednak, że ktoś pamiętał mocniej niż ja, że ktoś nosił w sobie tą pamięć, pełną nienawiści, tulił ją w sobie i użyźniał starając się, by rosła i rosła w siłę … I by w końcu doprowadziła go do czynu, który przeklął nasz spokój i ciszę. Był to syn tego mężczyzny, który przyniósł dzieci. Nikt nie zauważył, że jego małżonka, chyba jako jedyna znienawidziła te jednakowe prawie że istoty, obwiniając je o śmierć swego ukochanego. – staruszek umilkł, podobnie, jak rozmowy w karczmie, ale jego głos nadal drżał w przesiąkniętym zapachami kuchni powietrzu. – Krew była wszędzie. Zamordował ich w najbardziej bestialski sposób: z jeszcze żyjących zdarł skórę, którą wyłożył sobie swoje śmiertelne łoże. Popełnił samobójstwo tym samym nożem, którym poćwiartował ich ciała … Nikt nie mógł posprzątać tych domów. Krew i ciała powracały, gdy tylko ktoś je wyniósł. W końcu ludzie przestali tam wchodzić. Zresztą domy nie pozwalały na to, jakby chcąc schować swoją tajemnicę. Nie dzielić się nią … –

–          Oj, przestań mi straszyć klientów ! – gruby głos karczmarza wstrząsnął wszystkimi, ale staruszek tylko się uśmiechnął.

–          Prawda musi straszyć, w końcu jest rzeczywistością, nie wymysłem. – staruszek wolno odwrócił się w stronę grubaska.

–          To tylko legenda. Nie prawda. – karczmarz podszedł do naszego stolika i zaczął sprzątać talerze, zamaszystym ruchem wyciągnął zza paska białą szmatę i wytarł ławę.

–          Jeżeli legenda, to dlaczego nigdy tam nie byłeś Ron ? – zapytał jeden z mężczyzn, o rzadkiej, ale długiej bródce.

–          Nie mam czasu, muszę po was zmywać, zamiatać i dbać o wasze ciągle puste brzuchy … – mruknął karczmarz i uciekł do kuchni.

–          Podobno domy mają otworzyć się w noc morderstwa, to znaczy dzisiaj ? – szepnęłam cicho.

–          Nie będziecie jedyni, którzy chcą to zobaczyć. Na pewno … –

* * *

Miał rację. Gdy tylko zapadł mrok przed pięcioma domami zebrali się ludzie, ale raczej chyba tylko miejscowi, gdyż wszyscy się znali. Byli tam też nasi znajomi z karczmy, oraz dzieci od owsianki.

–          No i co teraz, będziemy tak tylko stali ? – mruczał Tom. – Bo chyba wchodzić do środka mi się nie chce. Ta krew musiała się zaśmierdnąć przez te 100 lat, no ale to twój sen, nie ? – marudził.

Chociaż może i miał rację. To był mój sen i mogłam jakoś na niego wpływać, no przynajmniej tak mi się wydawało, w rzeczywistości, wcale mi się to nie udawało.

Wszystko nagle się zatrzymało. Ludzie przestali rozmawiać, stali tylko z otwartymi ustami i zdziwionymi minami. Ptaki, owady zawisły w powietrzu, wiatr przestał szarpać się z ledwo wykluwającymi się pączkami … Tylko chmury płynęły …

–          Chcesz dowiedzieć się, co się stało ? –

–          Chcę. – odpowiedziałam. – W końcu po to tu jestem … –

Staruszek wziął mnie za rękę i poprowadził przez żywopłot, który rozstępował się przed moimi nogami. Otworzył drzwi pierwszego z domów, ale było to tak, jakby otworzył drzwi wszystkich pięciu. Jakby domy te były jednością, która dla bezrozumnych ludzi została rozdzielona, by ułatwić im pojmowanie.

–          Nie musisz się bać. Nie musisz … – szepnął staruszek i zamknął drzwi.

Ciemność ustąpiła, mimo, że nikt nie zapalił żadnej świecy. A to, co zobaczyłam wcale nie przerażało, chociaż powinno było.

Wokół była krew i tylko ona, porozrywane ciała ludzi były świeże, jakby zbrodnię popełniono dopiero niedawno, a na przeciwko wejścia pod ścianą z porozcinanymi przegubami leżał młody chłopak, o jasnych włosach i jasnoszarych oczach. Leżał na łożu ze szklących się jeszcze rubinowymi plamami skór – pięciu skór.

–          Zabił tylko rodziców ? –

–          Wiedziałem, że do tego dojdziesz. –

* * *

–          Idziemy, i to jak najszybciej … – szarpnęłam nieruchomego Toma, ale ten jakoś nie chciał współpracować.

Dobrze, że to był sen i tylko sen. Mogłam więc spokojnie wziąć go za fraki, i ciągnąć po mokrej trawie. Znaleźliśmy się po drugiej stronie strumienia akurat wtedy, gdy pierwsze promienie bladego słońca wybiły się ponad bok wąwozu i oświetliły domy wioski. Jak mydlane bańki domy znikały po kolei. Pozostały po nich tylko drzewa i krzewy i … pięć ocienionych leszczyną budynków. Z mgły strumienia wyłonił się mały, kamienny most, po którym wróciliśmy do wioski.

Tom nie pamiętał nic, a mi jakoś wyjaśnienia nie chciały przejść przez usta. Ale był to tylko sen, więc w końcu jakoś się domyślił, a może tak działał ten most.

Domki były takie jak wcześniej, chociaż może się myliłam ?

–          Przepraszam, ale czy pani tu mieszka ? – zapytałam się niskiej staruszki siedzącej na ganku najbliższego z nich.

–          Tak dziecko i to już od stu lat. – babcia trzęsła się, ale wyglądała na żywotną.

–          Babciu, zapomniałaś koca. – zza drzwi wychyliła się identyczna kobieta i okryła staruszkę kraciastym pledem.

–          Jak zawsze, ale w moim wieku jest to czymś normalnym. – mruknęła staruszka.

–          Babcia zawsze marudzi, przepraszam. – przybyła uśmiechnęła się i spojrzała na nas. – Państwo w jakiej sprawie ? –

–          Chciałem się zapytać o te domy, które tu były, a których już nie ma. – wyrwał się Tom i wtedy babcia zaśmiała się szaleńczo …

–          Babciu ! – mruknęła z naganą wnuczka i uciekła do domu.

–          Wybaczcie jej, ale ona nie rozumie naszej legendy. Jest za młoda, by wierzyć w takie „bajki”. – dorzuciła sarkastycznie. – Ale ja wam wyjaśnię. Dawno już nikt nie widział stu domów … Domów Przybyszów … pamiętam, jak moja prababka mi o tym opowiadała. Podobno była tam karczma, i całkiem mili ludzie … –

–          Ale jak to nikt dawno ich nie widział ? –

–          Bo oni żyją gdzie indziej … A może raczej żyli, naprawdę nie pamiętam … – babcia zatrzęsła się, a potem powoli wstała i weszła do domu.

–          To chyba koniec wyjaśnień. – mruknęłam i odeszliśmy z tej dziwnej wioski.

–          Za młoda ? – tom odwrócił się, ale posłusznie podreptał za mną.

* * *

–          Poszli sobie? – niski staruszek w kraciastym, ciasnym szaliku powoli opadł znad dachu, na którym przysłuchiwał się rozmowie.

–          Tak, ale Minna omal się nie wygadała. – mruknął identyczny starzec wychylając się zza węgła.

–          Te kobiety. –

–          Masz rację, kiedyś mogą nas doprowadzić do grobu… –

–          Ale bez nich świat byłby naprawdę nudny – staruszkowie uśmiechnęli się i podrapali po srebrnych włosach.

–          Polatamy jeszcze ? – zaproponował jeden, a drugi od razu się zgodził i oboje wzbili się w powietrze.

–          Ach ci mężczyźni, nic tylko zabawy im w głowie – mruknęła Minna wychylając się z domu. – Mają w końcu wiele siły po nocnej uczcie. –

–          To wspaniała wioska i starcza nam na tak długo. Dzieci są tak różnorodne i takie smaczne… Dzięki temu, że żyją tylko raz w roku w ogóle się nie starzeją, no i pozwoliły nam latać… Kochane istotki… Matka miała rację, że kazała nam wtedy złapać się tamtego mężczyzny.  –

–          Musimy ją kiedyś odwiedzić, nie uważasz Minna? –

–          Oczywiście Dinna. Mamy jednak dużo czasu… Szkoda tylko, że nasi mężowie nie przeżyli długo… –

–          Trudno być demonem krwi, naprawdę trudno… –

–          Zawsze mamy dzieci, może jednak powinnyśmy kilkoro sobie zostawić na stałe tutaj? –

–          Pamiętasz jak to było z tym, który nas przyniósł, albo z tym jego dziwnym synem? –

–          Masz rację… Ale przedstawienie było genialne, któż by pomyślał, że ci ludzie tak się wystraszą, że będą odtąd żyli inaczej … –

–          Nie inaczej, tylko rzadziej… –

Trzy kobiety roześmiały się, a potem wróciły do domu.

Wiosna rozszumiała się swym pięknem, a leszczyny nad domami zatrzeszczały budzącymi się z zimowego snu gałęziami.

12.08.2001 Chepcher Jones/Marzenia Kowalska  (Nowa Fantastyka)


Dodaj komentarz