Pan Tealight i Rumiane Jabłuszko…

„Tym razem o całkiem jak na nią bezecnej porze, czyli w okolicach południa, Wiedźma Wrona Pożarta zapakowała się we włochatą torbę, wzięła do ręki nieodłączne akcesoria i chwiejnym, dziwnie niepewnym krokiem… lekko zawianym, udała się nad Bobkową Rzeczkę. Z jednej strony coś ją goniło i pchało, z drugiej coś wzywało głośno i chrapliwie, z trzeciej i czwartej czuła przymus równowagi, a z góry i dołu, no cóż, raczej nacisk był obecny, jak zwykle.

Dlatego jednak, mimo niechęci wewnętrznej i lekko drgającej zewnętrznej, zebrała się w sobie i poszła…

Należy przypisać nazbyt wczesnej i ciepło-rozleniwiającej porze to, że niczego nie zauważyła wcześniej. Że zaszła aż tak daleko. Owemu bezchmurnemu niebu, kwitnącym drzewom, białym płatkom powoli opadającym, w dziwnie ostatecznym tańcu, na jej policzki. Owej bliskości zieleniących się pól, a jednocześnie i granatowi szumiącego morza. Tym ciężkim i lekkim zapachom zmieszanym w drgającej aurze, nadpływającym tak nieregularnie, zrywami, otumaniających wszelkie zmysły…

Trzeba przyznać, że Wiosna znała się na swojej robocie. I to aż nazbyt dobrze, ale jaki miała w tym cel? I jeszcze wybrać akurat taką broń? Tak dziwną, tak niepasującą do okoliczności, tak nadzwyczaj niepozorną, a jednak zaskakującą w owych okolicznościach natury… i dlaczego teraz? Dlaczego tyle zachodu o jedną, zwyczajną, nawet serio niepozorną, całkiem dostępna dla każdego…

… wiedźmę?

Małe i nadzwyczaj podejrzanie rumiane, aż jakby palące się, jabłuszko toczyło się za dziwnie kluczącą między drzewami Wiedźmą Wroną. Ściskając w ogonku, dyskretnie zaznaczonym urokliwym, niby woskowym listkiem, opis i trasę jej prawdopodobnej marszruty. To je wezwano, a Wiedźmie dostarczono podrobione zaproszenie do udziału w urodzinowym podtapianiu nowego Utopca, i to dlatego, chociaż zwykle tego nie robiła, szła sama, bez zwykle nieodstępującego jej w takich sytuacjach ani na zawiany krok Chowańca, wzdłuż Bobkowej Rzeki. Szła bojąc się i jednocześnie topiąc się w dziwnej, niegrzecznej fascynacji. Jakby serio robiła coś, czego nie powinna była

… jakby popełniała dziwne wykroczenie…

Jakby to wszystko się skończyło? Gdyby nie ta dziwna gałąź, gdyby nie podmuch wiatru, gdyby nie Los… I słoik, do którego wszystko skrupulatnie posprzątano, a potem przewiązano szmatką i wstążeczką w kropeczki i dołożono do pewnej wiekowej wekowej kolekcji…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Wiosna. Dziś było tak gorąco, że serio można było rozłożyć skrzydła, wymotać się z szalików i nawet olać długie gacie! Ułożyć się na nagrzanych kamieniach i piasku, przykryć wodorostami troszkę i w takowym parującym ciepełku zwyczajnie zastygnąć. Słuchać ptaszków jak morderczo się zmagają z wykarmieniem przyszłej rodziny, jak walczą o każdy kęs, jak trelują, by wyrwać jak najlepszą… ogonkę? Każdy chce mieć kogoś, chyba? No mniejsza, ja leżę. Wściekam się, że jednak nie zrezygnowałam z kurtki, ale teraz za późno. Przecież jej nie odniosę. Ciepło mi…

Po prawej rozłożyła się rodzina trolli. Powiększona o noworoczne bliźnięta. Tatuś uczy dzieci, coby nei przyjmowały od rozochoconych turystów wszystkiego… ale jak nagabują, to lepiej brać, a potem dyskutować. W końcu zawsze można odnieść na wysypisko… A urazić człowieka, ech lepiej nie. Zawsze można go sklątwić, zawsze, ale w takim ataku jeden na jednego cóż, zawsze coś może się przytrafić, bo człowiek to sprawa całkowicie nieobliczalna. No chyba, że ma przy sobie czeki i karty, to wtedy da się jakoś go podliczyć skrupulatnie!

Gdy tylko skończył nauki, pozdrawiając, zabrał swój niewielki traktorek i zaczął kosić trawkę dookoła mostu, bo przecież o interes dbać trzeba.

I tak po owych świątecznych dniach zebrali się wszyscy męscy osobnicy, rodzajów wszelkich możliwych, a i kilku dodatkowych na Wyspowym Wysypisku. Tutaj Bliźniaczki Złuskie przyjmują co jest i więcej. Panowie zebrali się ze wszelakimi workami i pudłami. Z jednych dobiega skowyt zdekapitowanych stokrotek i mleczyków, z innych niewypełnionych opowieści o owocach, do doszły ino do pozycji pąku i kwiatu… Cóż, czas pracy w ogódkach uznajemy za rozpoczęty! Trawki przystrzygane od dziś będą co tydzień na przepisową, równą niewiarygodnie wysokość i czesane wiatrem, a co, porządek być musi! Ordnung się znaczy! Pewnych kwiatkom pozwala się rosnąć, ale nie ma się co wychylać, a pąki na gałązkach prosimy już o kwiecenie się, bo to najwyższy czas. Może i wiosna w tym roku dziwnie powolna i rozlazła, ale robota zając i serio ucieknie, jak tak będziemy zwlekać…

Bo serio wiosna jakaś taka w tym roku powolna. Zwykle dzień, dwa, a tu już wszystko wybuchło zieleniami, na większość kwiatków nie ma co liczyć, bo żywot mają wot ino dobowy i jak się człeku obudzisz, to już po wszystkiemu… wita cię ino płatkowy śnieżny taniec przejścia w owocowość… Ale w tym roku załapałam się i na te i na te, zawilce i przylaszczki czekają, nie uciekają, podobnie jak wcześniej śnieżynki i przebiśniegi, zdają się cieszyć ową dziwną powolnością, jakby ktoś czas rozłożył i nie wiedział jak teraz puzzle z powortem w całość zlepić. Kąpię się w owej lekkiej, prysznicowej, powolnej przemijalności, czując, że czas może i dla mnie zwolnił, może w końcu przestał lecieć i pozwoli mi się jakoś no… dogonić?

A może nie?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.