Pan Tealight i Bożek Fatnessu…

„Właściwie to Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nie była zbytnio sportowo uzależniona, usposobiona, czy nawet biernie-wrzeszcząco obserwująca. Telewizji bała się przeraźliwie, więc odpadało ostatnie. Na widok płaskacza na ścianie – co go wyczuwała przez mury i granice, okna z firankami, zazdrostkami, doniczkami lub bez, kotary i story, płoty oraz górskie skaliste występy – dostawała wysypki w miejscach intymnych, lub pluła jadem i pokrywała się liszajem, albo dech traciła, niczym wtedy, gdy pod kościół ją opacznie podstawiono… no taki chów, zboczenie, uroda, tudzież budowa zmieszanie genetyczna.

Ale co jak co, no łazić lubiła. Lubiła łazić dużo, z przekąsem, podskakując i śpiewając na cały regulator, karmiąc trolle, budząc Śpiących Bogów i pojąc myślami kurhany, gdziekolwiek łazić, ale z sensem, z jakąś przewodnią myślą, przysiadami co sekund pięć by cyknąć zdjęcie dziwnie skrzywionej stokrotce i kamyczkowi bez dziurki. I co jeszcze dziwniejsze, nakłaniający do niepoprawnego odżywiania, uwielbienia tłustych pieczeni z ziemniaczkami, wielu deserów i zasmażki na dokładkę, egzystencji kanapowo-fotelowych zastałych zawsze z miską czipsów… czyli Bożek Fatnessu, chodził z nią. Jakoś im się może tak… no zgadało? Nawet porannie odwalali razem swoje rozciągania, podskoki i naciągania, wszelkie pielęgnacje i owe inne sprawy.

Te obrzydliwe też.

Dziwną tworzyli parę. Ona niska, rozczochrana i krępa, z wielką torbą włochatą, z butelką ze specjalnym soczkiem i szalikiem, którym zmiatała porzucone marzenia z chodników i ścieżek, on znowu wysoki przesadnie i dziwnie egocentrycznie, do tego chudy jak szczapa, z wystającymi gnatami, skąpo owłosiony, zawsze w dresiku… A jednak było im kurcze po drodze. Pan Tealight był nawet lekko zaintrygowany tym, że chyba odczuwał zazdrość. Ojeblik – mała, ucięta główka nie była zaintrygowana, raczej wkurzona, bo Bożka dosadnie nieznosiła.

O czym rozmawiali… nie wiadomo. Chociaż może nie rozmawiali. Często wydawało się, że egzystują zwyczajnie nazbyt blisko siebie, a nie idą razem. A niektórzy nawet nie zauważali jednego z nich. Co dziwne, o wiele częściej zwidywał im się Bożek Fatnessu niż owa niska Wiedźma Wrona… Może o to jej chodziło, gdy przyciągnęła do siebie owego sucharowego mocarza? Któż to może wiedzieć, może i miała w tym jakiś ukryty cel, co to dopiero w dalekiej przyszłości wyjdzie na jaw i dzienne światło?

Czasem naprawdę uświadomić sobie radosną nowinę… iż możliwe jest, że tego po prostu nikt z nas nie dożyje?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Serce Gryfa” – … podobało mi się. Zaskoczyło mnie, zauroczyło i nawet nie drażniło owym porównaniem do Wiedźmina na okładce. Bo chociaż i język podobny do Sapkowskiego dzieła, stary i cyzelowany na fantastyczny, owe opisy, że zatonąć można, ten bohater, którego do końca nie wiadomo czy człek lubi, czy chce go niczym potworna głodem potwora zeżreć… No dobra podobny jest do Wiedźmina, chociaż magii tutaj nie tak wiele. Raczej facet, co w nic nie wierzy, co wkurza, denerwuje, wciąż chce udowodnić, że jest tylko sobą…

Opowieść rozpoczyna się przed ukończeniem przez naszego bohatera wspaniałej szkoły – a raczej klasztoru szkolącego wszelkiej maści potworobójców, wróżów i uzdrowicieli… To tutaj poznajemy Gryppina. Młodego, zadufanego w sobie kandydata na kreczownika i jego niewielu przyjaciół. Nie wierzącego w potwory i nadmiernie ufającego w swoje możliwości. Przyjdzie myu zmierzyć się ze światem, który tak naprawdę wcale go nie kocha, chociaż dał mu miłość pięknej kurtyzany. Ze światem, który zmusi go do czynów i przewartościowań… a potem oczywiście rzuci w wir życia.

I tak najpierw obserwujemy mało szkodliwego młodzika, z czasem dojrzałego, lekko zgorzkniałego mężyczyznę. Śledzimy nie tylko jego poczynania, ale przede wszystkim owe potyczki, które wpływają na jego wewnętrzną przemianę… Z jednej strony kropla w tym Wiedźmina, z drugiej i cykl Niecni dżentelmeni. Jest w niej owa lekka naiwność młodzieńczości, a potem zgorzkniałość dojrzałości… ale przede wszystkim jest niezła, pełna opowieść. Świetnie zilustrowana, tętniąca od magicznych opisów, przyrody i świata, w który łatwo wkroczyć, bohaterów, którzy intrygują…

Czytałam tę powieść powoli, a raczej smakowałam ją. Dziwnie nie chciałam skończyć, bo przecież kurcze nie ma drugiej takiej, a mi dobrze przy tym wkurzającym bohaterze, przy potworach tak innych… jakoś tak udało mi się z łatwością w nią przenieść, chociaż tylko  roli obserwatora, jakoś tak oderwać się od codzienności. A ostatnio w książkach to cenię najbardziej… a może zawsze tak było?

Nowe do pożarcia… takie wakacyjne i lekkie, chociaż pewno raczej nie do końca, malownicze i rozleniwiające.

Dawno, dawno, dawno temu, kiedy Wyspa pełna była całkiem innych potworów, stworzeń, czarów i legend wypowiadanych połamanymi żuwaczkami… żyły sobie Pierdliwce Kręgosłupowe. Plemię dziwnych osobników o trudnej obecnie do opisania osobowości, trybie myślenia, czy zachowaniach… bo wszystko co po nich zostało, to odciski. Tutaj mamy kręgosłup, dziwnie giętki, filuternie naszyjnikowy, misternie powiązanych ze sobą koralików. A tutaj prawdopodobnie uszko, chociaż naukowcy dopatrują się w owych muszlowych, zawiniętych pieczołowicie kształtach całkiem innych części anatomii… ale to wszystko nader wyraziście, aczkolwiek mozolnie stare zboczeńce, wam powiem!

Serio!!!

Patyk im pokazujesz, a od razu pozew o molestowanie.

Ale najważniejsze są owe mgliste muśnięcia, jakże trudne do odkrycia na powierzchniach biało-szarych skamielin, splątane z jeszcze starszymi odciskami i elementami kośćca przeszłości. To obłoczki gazów. Wydostające się z badanych obiektów z ogromną prędkością i potężną siłą… zdolnych zabić, w zależności od mieszanki i zabarwienia wydobywającej się kompozycji!!!

Nie wiadomo dlaczego, ale właśnie skamieliny owego zaprzeszłego przodka nawet pomysłu o tym, by wydać na świat coś takiego, jak Wiedźma Wrona Pożarta, a nawet przodków, którzy w końcu doprowadzić mają – o szczegółach czego nikt serio nie chce nawet myśleć – odejdźcie obrazy zła – bo to straszne – do jej przybycia na ten świat… czepiały się owe skamieliny Wiedźmy. Targała je ze sobą wszędzie, przyczepione do szalika, zagubione w traktorowatej powierzchni jej ubłoconego kamaszka…

Na pewno miały w poszukiwaniu owego taniego, ale pokrętnego sposobu do transportu jakiś cel, ale jaki nikt nie wie. Zresztą na tej Wyspie większość, jeśli nie wszystkie, do czego nikt przecież się nie przyzna, spraw odbywa się na intuicję, Na nosa, serca bicie, tudzież jakiś inny organ… no po prostu rozum z owej pogoni ku pracowniczym stołkom najwyższym jakoś wykluczano.

A może na Wyspie rozum w każdym jakoś tak opadał, lub wznosił się, lub szedł w śledzionę? Albo w oko, no na oko wielu żyje, lub w kocią łapę? Chociaż to tak raczej dziwnie brzmi, no jak te królicze łapki czy coś na szczęście. Coś la kogoś, komu zielony kamyk nie wystarcza?

No mniejsza, tak naprawdę to owe skamieliny nie są jakoś najbardziej dziwną żywotnością na Wyspie!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.