Pan Tealight i Przymuszalna Dyskrecja…

„Chodziła ulicami i je upuszczała. Gubiła je świadomie bardziej, lub mniej, niespójnie dziwnie, lub w porządku paranoicznym. A one upadają, stukają o narzucone im powierzchni, przez chwilę unoszą się zadziwione, odbite…

Pomysły.

Jej ciało produkuje je jak najęte, jakby starało się uzupełnić jakieś sobie tylko znajome braki. Niczym barwne, soczyste czereśnie albo liście… po prostu z niej opadają. W jednej chwili jest i gołą, zimową gałązką, potem już pączkami, kwiatami, listkami i owocami. Strząsa je z siebie, jakby robiła miejsce, niczym owa niechętna potomstwu matka, która jednak upodobała sobie stan wskazujący linii produkcyjnej.

Jednak Pomysły nie chcą pozostać na chodniku, czy trawie. Na ziemi, w którą upadną. Nie zamierzają kiełkować i wzrastać, nie myślą o płodności i zamianie siebie w owocowe drzewa. Nie czekają na deszczyk i słoneczne promienie zdolne rozpęknąć nawet owe najbardziej oporne wzrostowi skorupki. Ale też nie chcą tak po prostu zostać wdeptane, zdeptane, splaszczone i zmienione w nicość. Nie chcą też tańczyć z wiatrem. Nie chcą być same…

… dlatego czepiają się. Czepiają się ludzi, ich płaszczy wzdętych powiewem i szali zbyt długich. Psiej sierści i podeszw, upuszczonych rękawiczek, zwianych kapeluszy i postawionych toreb z zakupami. Kółek wózków i ciągnących się, zmiętoszonych, rozwiązanych sznurówek. Wpełzają w mankiety spodni i wspinając się po nogach po prostu dyskretnie wtapiają się w tło. A potem wdzierają się w ciała i umysły. Większość z nich zostanie strawiona, część brudalnie i obrzydliwie wydalona… lepiej czasem o tym nie myśleć. Ale niektóre wedrą się w czaszki, w miękką ciepłotę szarej i białej masy i zaczną pracować. Poruszać dawno nie odkurzanymi myślami, dmuchać w piszczałki zapomniane, grać na organach… Część oczywiście zostanie niewysłuchana i zaschnie, niczym mumie zamiast szkieletów w szafach, będą się tłuc po mózgownicy nim ktoś ich nie podleje. Co może się wydarzyć na Świętego Nigdego.

Czy któryś zostanie wykorzystany? Cóż, nie oszukujmy się, prawdopodobnie żaden, ale nie można im odebrać nadziei. I nie można też nie oskarżyć jakoś te ich pomysłowej przymuszalnej, ale i dyskrecji wdzierania się w ludzia… choć nie, nie można. W końcu czy mają inne wyjście?

A Wiedźma Wrona Pożarta dalej łazi, a wietrzna pogoda jej sprzyja. Pomysły latają, więc jak coś was swędzi w czółko, walcie śmiało! Są powody, dla których owe Pomysły nie przeradzają się w czyny, nie transformują w działania…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Republika złodziei” – … i pięknie. Wciąż pięknie. Jakoś tak niesamowicie, chronologicznie niespójnie, łobuzersko przez cały czas. Jakbym nagle ponownie została wrzucona w inny świat. Taki, który nie często pachnie różami, gdzie łatwo sobie rozbić kolano i nie tylko, gdzie magia jest dostępna, aczkolwiek nie dla każdego, a cena za nią może zaskoczyć. W świat, w którym żyje Locke Lamora i jego… przyjaciele. Wyposażeni w specyficzne kanony i etykę, która może zaskoczyć. Prawdziwi przyjaciele, jedyne miłości.

Locke umiera… ale jedno nie wyklucza drugiego. Życie to śmierć, a w jego przypadku śmierć to też i życie. Mogłabym powiedzieć jak to się skończy, ale coś mi się wydaje, że się domyślicie. Jednak choć może się wam wydawać, iż wiecie o czym jest ta opowieść, zaskoczy was. Zaskoczy pewną szaleńczą podróżą po chronologii życia naszego bohatera i jego przyjaciół. Ową cudowną, wciągającą opowieścią, słowami, które rodzą w waszych umysłach obrazy i przynoszą zza mglistej zasłony światy… znajome, ale też i zaskakujące, pełne niespodzianek.

Trzeci tom cyklu „Niecni dżentelmeni” nie ustępuje poprzednim. Moim zdaniem jest bardziej dorosły, głęboki, może i trochę bardziej bezpieczny, ale jednak… piękny. W tą historię się wchodzi i obrywa na równi z bohaterami. Kocha się ich i nienawidzi. Walczy się po ich stronie, bo po przeciwnej cóż, nudno by było… nawet jeżeli stają na przeciwko siebie, nawet jeżeli trudno wybrać. To prawdziwe pisanie. Pełne, szalone, tryskające soczystością… Muskające w umyśle owe miejsca, które skrywają najbardziej niesamowite barwy.

Robi się zimno. W powietrzu czuć Mroźność… ale wciąż dziwnie niepewną Mroźność. Delikatną, taką, która w każdym momencie może pęknąć i przemienić się w coś cieplejszego. Ową naturalność, która jednak przerażona współczesną sztucznością swojego niegdyś świata… boi się zrobić to, co powinna. Boi się, że ją odrzucą, choć dobrze wie, że to jej miejsce i jej czas. Ale jednak przekształcone przez technikę twarze ludzi i roślin, kamieni i domów, są dla niej nowymi potworami. Kiedyś bała się Złych Bogów Chuchaczy, a teraz… boi się swojego świata.

Mroźność wciska nos, ale boi się, że go jej przytrzasną. Boi się robić to, z czego słynie, co jest jej naturą, nią. Co cieszy, co jest istotne dla tego świata, ale jednak też przeraża. Bo ten świat nagle naturalność uznał za dziwaczność. Nagle liczą płatki w stokrotkach i dywagują nad tym, dlaczego nie mają ich sto i co zrobić, by każdy żółty łepek miał ich sto i by każdy był taki sam, bo przecież inne mogą poczuć się wtedy gorsze, a to nie jest dobre… chociaż przecież jest, ale kto o tym pamięta? Mroźność pamięta i zatrzymuje drobinki życia na chwilę.

Zamraża je, usypia i kołysze.

Każdy potrzebuje odpoczynku, snu i odrodzenia. Każdy… a jednak współczesny świat zwariował i zmusza wszystkich do bycia w ciągłym alercie stałego wyprostowania, wyprasowania i ogólnej abdykacji od zgniecniuchów, zmarsczek, chronologii i takich tam. No wiecie, młodość rządzi… nic to, że durna i że taka być powinna, nic to, że przecież ma myśleć tak jak myśli, bo młodość ma to do siebie, że na Mroźność jeszcze uwagi nie zwraca, chyba że pod względem seksualnych bałwanów… W końcu jej tam drzemka styknie i może żyć sobie dalej…

… ci po młodości zwracają uwagę na Mroźność i to nie tylko pod względem owych śliskich chodników. Także pod ową pierzynką szukając odpoczynku… no od młodości. Od owej wyprasowanej gładkości i łatwości w zaleczaniu ran. Pieszcząc wspomnienia od czasu do czasu większość jednak nie chce wracać do tamtych czasów. Choć może do prężności cycków owej epoki tak i ud odbijalności promieni słonecznych… i pewno dlatego owa sztuczność tak naciera.

I nie dziwota, że natura się jej boi.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.