Pan Tealight i Pan Święty…

„Nadmiernie rubasznie otyły mężczyzna, z bogacie zarośniętą częścią twarzową – na szczęście tylko tyle widział świat i cieszyło świata to, że o zarośnięciu reszty ma tylko ową cudną nieświadomość, resztę zakryły czerwone, puchate szatki, wersja: krótki szlafrok i pumpy, zdobione białym futerkiem – prowadząc na cienkich smyczach stadko zmokłych, karłowatych elfów, w pasujących do niego strojach, z zabawnie dźwięczącymi, dobitnie jednakowoż żałosnymi, zielonymi czapeczkami… próbował się wedrzeć do Chatki Wiedźmy. Ta nie popuszczała w szwach i cegłach, w ramach i szybkach, we framugach i wszelkich szparkach, w iluzorycznym kominie, buntowała się na całego! Zresztą i on nie miał jakoś pasującej do odzienia, odpowiednio gliterującej się w owej dziwnie ciepłej i wilgotnej Zimie, miny…

… bo serio do tej Wiedźmy Wrony, to zawsze coś mu stawało na przeszkodzie. Znaczy coś co najmniej raz, a najczęściej trzy razy, a potem znowu, potem zwykle coś się waliło, coś wybuchało, coś się darło – jego ulubione skórzane spodnie w 87! – albo zwyczajnie wymiotował. Zresztą spójrzcie na niego w tym roku. Ubrał się jak wizytówka Coca-coli, do tego wynajął te elfy. Mikre i nadmiernie łamliwe, ale najtańsze! Produkt GMO, ale wiecie, elf tyż coś jeść musi, a te akurat wegetariańskie, nadmiernie pasione soją i kukurydzą, no coś się skopało w małym czarodziejskim DNA. Zapukał ponownie w zawsze oszronione okno od ubikacji, odczekał i załomotał, tym razem samymi kostkami w rytm popualrnego szlagieru lat… chyba 90tych? Czekał i wspominał… W 81 po raz pierwszy zaprezentował swoją prawdziwą stronę. Pamiętał jaki był dumny z tej kiecki pod czerwonym szlafrokiem, z owej dizajnerskiej peruki, choć ukrytej pod watą… czuł się taki elegancki, czuł się sobą w końcu. Był najlepszą drag queen! Ale Mała Wiedźma – wtedy była mała… choć no nadal jest – zaczęła krzyczeć, potem uciekła plując pod stół i tam nie zgodziła się przyjąć wrotek. A ciężkie były cholery! Gdy wychodził, przeglądając się w lustrze zauważył, że makijaż mu się rozmazał, a szminka w tym świetle miała wyraziście krwisty kolor… no cóż, zapomniał, że jednak coś z twarzy widać! Kolejne lata nie były łatwiejsze. Nauczył się tej jej dziwnej, wybiórczej tradycyjności. Ale musiał się zmagać z dziwnym duchem, który w końcu wdarł się w okolice Wiedźmy. Teraz już wiedział, że była to Wyspa, ale wtedy… walczył i walczył i walczył.

I obrywał…

… marzenie o Barbie skończyło się źle… dla plastikowej sekretarki. Jej kariera nie poszła ni o krok dalej, szybko ją ogolono, wykorzystano w niecnych celach, a potem zwyczajnie uczyniono z niej makietkę… pracowni pogrzebowej. Trafił z trollem. Rzeczywiście trafił, wtedy tylko popruła mu mankiet, a gdy spytał o wierszyk tak spojrzała, że przez trzy sezony nie mógł siedzieć na… na twardym.

Moglibyście pomyśleć, że się nauczył z czasem, w końcu ona już trochę żyła, nie żeby wypominał – O RANY CHYBA NIE SŁYSZAŁA TEJ MYŚLI, A CO JAK SŁYSZAŁA – że po prostu wysnuwał wnioski z każdego siniaka, złamania, obicia, utraconych elementów świętości… i tak dalej. I wysnuwał. Naprawdę! Przeprowadzął dokładne analizy, razem z wykresami i tabelkami, ale Wiedźma Wrona nie była przewidywalna! Sama nie wiedziała do końca czego chciała, a czasem wiedziała aż nadmiernie. Dlatego przyniósł Chatce nowe dachóweczki w prezencie – czytaj przekupstwie – i po prostu, zwyczajnie, poprosił o pomoc Chochela – chochlika pisarskiego Wiedźmy. I oczywiście dogadał się z innymi stworami, które odkryte zostaną dopiero w przyszłym roku i tymi, o których już zapomniano – co nie znaczy, że się wyprowadziły i przestały płacić czynsz… a kurcze i tak miał trudności!!! Starsi panowie nie powinni się jednak włamywać do niektórych domów. A może powinni? Może to jakiś rodzaj flirtu…

… spadająca z niebios cegłówka, ryta w runy i bogato ozdobiona naklejkami, srebrnym mazakiem i resztkami brałnisia przerwała wszystko. Zezwłok umęczonego Świętego pojawił się szybko w poziomej linii przy drodze na Nyker. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie, a pod malutką choinką w Chatce Wiedźmy pojawiło się wcale nie malutkie skupisko jej przyszłych wnętrzności…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Wampir z MO” – … tak wiem, jęczą wszyscy, ale ja się bawiłam. Nie, to nie jest sztuka przez duże sztuki, ani nie wiadomo jaka tam literatura. To takie dziwaczne zebranie kilku opowiadań z przeszłości papierem toaletowym i MO lirykującej. Gdy dżinsowa kurtka z futerkiem była szczytem mody, a jaskrawe kolory dodatków wyznaczały trendy, jednocześnie polepszając przeżycie tych, co włóczyli się po zmroku ulicami… zresztą, z autami też był problem. A po benzynkę się stało godzinami, osz człek miał tyle czasu, no mniejsza.

Wampiry powracają. Mają się średnio dobrze. Niby Polska jakoś je tam zaakceptowała, a i zombiaki też, a co więcej postanowiła je wykorzystać. Oczywiście umiejętnie nimi manipulując, bo czemu nie? I tak się toczą owe opowieści. Niewymagające, lekko humorystyczne, jak się samemu stało w kolejce po papier… może i znajome, ale nie oczekiwałam dzieła. Chciałam czegoś znajomego, otwartego okna do przeszłości, ale wiecie, bez dostępu do aromatów… i to dostałam. Nawet nie w opakowaniu zastępczym!!! To po prostu Pilipiuk… Bliższy Wędrowyczowi, niż swoim świetnym opowiadaniom z carskich czasów. Frywolny i lekki. Miniaturowy i zadziorny. Niewymuszający nadmiernej pracy mózgowych tkanek, ale czasem ruszający brzuszkiem!

W sklepach już wczoraj sprzątano. Mikołaje wywiezione zostały w nieznanym kierunku, sztorm idzie – ZNOWU!!! – więc wszystko jest możliwe? Może mają coś do załatwienia w równoległej rzeczywistości? W tej z bujniętym kalendarzem? Bombki odpłynęły niczym mydlane bańki i stworzyły kolejne cuda na nieboskłonie. Część z nich wtopiła się w Księżycową poświatę, która tej pełni była nadzwyczajnie błyskotliwa i śnieżna… niczym suknia dziewicy… znaczy ten gatunek, co na wymarciu.

… a podobno święta są nadmiernie eksponowane!? Dziś na przykład trzeba było się serio napracować, by znaleźć cokolwiek świątecznego! Tak serio, to poza nowymi twarzami, znaczy turyścizną, co to nie musi mieć słońca, by się bawić, właściwie świat odarty został z pozłoty i lamety.

O sztucznym śniegu nie wspominając!

… dlaczego tak szybko? Jak tu się dziwić mojej potrzebie świąteczliwości, jeżeli na tydzień przed w sklepach już nic nie ma? Dlatego zaczynam tak wcześnie, jak tylko się da i będę to robić nadal… bo trzeba się świąteczlinować wtedy, gdy się czuje taką potrzebę, coś w powietrzu pcha w ramiona iglaków, obtula w żywicach i zapala mi światełka na czole… oraz innych miejscach, do których się nie przyznaję. Bo wiecie… internet nie musi wiedzieć o wszystkim! A tak naprawdę wie tylko to, co sami mu powiecie… albo co gorsza, no zwyczajnie pokażecie!!!

Najważniejsze, że znalazłam waniliową i czekoladową świeczkę, a pod choinką są książki i Chowaniec! Może nie mam uszek, pierogów, zestawu ciast i innych… ale tak serio, jeżeli można mieć to codziennie, to po kiego męczyć się i stafingować się niczym indor wszystkim w jeden wieczór? To nie dla mnie, niech inni się tym bawią. Ja popatrzę na choinkę, pomacam igiełki, rozłożę zwłoki na podłodze i po prostu, zwyczajnie będę marzyć dalej… bo te świntuchy się spełniają. Choć najczęściej są na bakier – wielki bakier bakier – z chronologią!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.