Pan Tealight i AuToBusss…

Cisza.

Właściwie ma tak wiele definicji. Można ją odnaleźć w największym rozgardiaszu, albo nie dostrzec pośród pustyni odgłosów. Można ją zdobić wietrznymi piosenkami, ptasimi trelami, szumem liści, stukotem dziobów o daszek i tanecznymi krokami fal… ale nie da się przypasować do niej pełnego basów, rozklekotanego, cuchnącego i cieknącego, metalowego grata…

Cisza jest taka fajna. Mile pieści uszy. Wkrada się do środka człowieczeństwa, by pod przykrywką odpoczynku od wkurniczających dźwięków, pobaraszkować w miękkości i ciepełku krwistego mięska. Ale też czasem chce nam coś powiedzieć. Po cichu bardzo, nawet nie szpecząc…

… i taka specjalna pojawia się raz w tygodniu obok Chatki Wiedźmy. Najpierw milknie wszystko nią otulone, nawet to, co nie posiada otworów ni sposobności, by tworzyć jakiekolwiek dźwięki. Ni piszczałek, ni pałeczek, ni samym wyglądem wzbudzających mdłości cholernych cymbałków. Tego upierdliwego, wkurwiającego wszystkich równo bachora w kolejce, co to wychowany bezstresowo rzuca zabawką w co bardziej melodyjne odbicia. Raz w tygodniu Cisza razem z nim. Gdy Szosę Donikąda, wąską i wątpliwą, tuż pod Żywympłotkiem, przemierza autobus. Wielki, ogromny i pożerający horyzonty. Dziwnie napchany ludźmi trzęsie się i klekoce, wciąga brzuch i policzki, pewien, że nie powinien się tutaj zmieścić. Może nawet nie powienien się tutaj znajdować? Ale jedzie dalej… raz w tygodniu ku przeznaczeniu.

Jedzie tak daleko, że znika z oczu wszelakim obserwatorom i tym świadomym jego istnienia i tym nie istotnym. Miesza się z horyzontem, z drzewami, polami, zagubionymi domkami. Staje się na chwilę nieistnieniem, kompletnym zapomnieniem… a potem znika do końca.

Gdzieś się zatrzymuje w nieistnieniu. Znika w tym, czego nie ma, miało nie być i nigdy nie będzie. Tam pozostawia swój ładunek i ucieka staczając się w dół Drogi ku morzu, ku błękitnemu oczyszczeniu. Trzęsie się z powrotem mocniej, dziwnie uwolniony od ciężaru widzialnego, ale przytłocozny poczuciem winy i ową wizją powtarzalności swego istnienia, niczym ten psychopata Syzyf, bardziej niczym Prometeusz; wielbiciel kamyka czy może jednak lepiciel ludzi i piromanta bez cebulki…

Ale co z tą Ciszą… i AuToBusssem? Co z boleśnią do odjazdu? Okrzykiem wspólnym dla wszystkich jezyków. Może mają tam potwora, którego dokarmiają zapomnianą, a i przez to już niechcianą Turyścizną. Tą co opuściła dom i potem nikt się po nią nie zgłosił. Co wymeldować się z pokoju hotelowego nie chciała, a płacić w naturze – ot chętnych w tym roku brak, w końcu skośnookie sobie niewolnice można za darmo w hurtowych ilościach sprowadzić…

Ał to be us, zjednoczeni w bólach okrutnego istnienia.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Elfy tom 1” – … a miało być tak przyjemnie. Miało być epicko i magicznie, a wyszło coś stylizowane na legendę, coś jak Tolkien zmieszany ze wszelkimi, zwykle Północnymi popłuczynami.

Nie dla mnie. Ja czuję się zawiedziona. Bo choć i cała historia zdaje się mieć potencjał, to zwyczajnie nie ma tego CZEGOŚ! Zbyt krótkie rozdziały, dziwny brak duszy, postacie, które popełniają te same błędy, znane rozwiązania… oj pewnie, wydanie książki piękne i dostojne, ale zawartość, owe zlepki liter, zdania tworzące opowieść… są zwyczajnie i grzesznie nudne.

Opowieść o dzielnym woju przypomina znane legendy, ale dziwnie nie ma motywu. Wszystkim postaciom czegoś brakuje, a dostępna moc i przewrotność pięknych elfów nie jest ułudą, jaką winna być… choć w świecie baśni nic nie jest, ni nie powinno być takie, jakie jest, czyż nie? Bynajmniej wynik owej książki taki, iż piękne wydanie kryje marną opowieść, przeraźliwie nudną i nie do końca zdecydowną czy chce być męska, czy romantyczna… za kolejne tomy dziękuję.
Są inni, co lepiej takie powieści spisują.

Gdyby tak zgnieść te liście i kolory z nich wydobyć. Gdyby tak wyprać je do permanentnej szarości, a potem ubrać się i w szemrania, szelesty i barwy? W te kształty dziwnie tak oliwione, w końcu oddające z siebie każdą świeżość, każdy sok i każdy olejek temu, które go nimi obdarowało. W owe ząbkowania i splatane nerwy merdające ogonkami… no może z tymi ogonkami, to moda liściowa w trzech odmianach: wiosna, lato jesień nie byłaby dla każdego?

Ale gdyby tak można było owe liście zachować wciąż giętkie i żwawe… nie wszystkie, bo obserwowanie owych zmian, choć czasem dobija, to jednak jest tak zachwycająco i zwodniczo piękne… koronkowe, pończoszkowe samonośne filuternie, romantycznie siateczkowe i ułudne wyuzdane, tak utkane z morskiej pianki dowody na to, że wszystko wpierw potrzebuje wody, nawet rdza by zakwitnąć, nawet kłamstwo by rozpoztrzec skrzydła…

… problem tylko jeden, no swędzą. Trochę te listkowe ubrania szemrzą pory i włoski. Bawią się z ową skomplikowaną człowieczą nutą i jakoś tak no swędzą. Drapie się odziany w kolory i szelesty i drapie i drapie i kicha, po sukieneczce ino kupka resztek. Rozwieje się, rozmiecie, ot nic dla kruków i wron, ale za to czekaj, ino pierwsze zielone na drzewkach, już będzie kolejna sukieneczka…

Chociaż kora też mnie ostatnio nęci. Może to i materiał piśmienniczy, ale możliwe, że i w modzie się nada. Piękna ta kora. Co drzewo to inna. Jedne twarde, dziwnie już ucharakteryzowane i charakterne, inne znowu miękkie takie i przytulne, aksamitne i zadziorne.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.