Pan Tealight i Wiedźmie Żonowanie…

„Właściwie, to czy chodziło tutaj o jakąś ułomność? Chyba nie. W końcu świat zawichrował się w takie rejony nieuporządkowania płci, standardów, możliwości, różnorodności, oraz wszelakiego kształtu komórki zwanej rodziną, iż wolno było… być innym. Niesamowicie nienormowalnie niedefiniowalnym. Nieokreślarnym. Specyficznie dogadzającym własnej rozbuchanej osobowości, która też nie miała pojęcia kim jest. Bo i po co komu taka wiedza? No i z Wiedźmą Wroną Pożartą tak właśnie było, we wszystkich wymiarach… także owym dotyczącym żonowania.

Będąca właściwie z kobiecością na bakier, bez szpilek, makijażu i podobnych szaleństw, bez owego uzbrojenia, pewnego zimowego, a jednak niestety bezśniegowego dnia, całkiem dziwacznie odziana wybrała się ona i wzięła ślub. Na dodatek wcale nie sama ze sobą… bo jak tu wybrać którąś z trzech? Dwa razy nawet. Bo i czemu nie? Czy chodziło o miłość? Na pewno, wiedźmy inaczej tego nie robią, no i o kogoś noszącego ciężkie pudełka, robiącego budyń, uskakującego dobrze gdy pluje się jadem, pojętnego… takiego męskiego w każdym wymiarze, by zrównoważyć magię. O kogoś, kto sprawnie wybija pająki i reaguje na każdy wrzask. Kto wyłowi z fal, jak się zapomni o oddychaniu i odda tańcom z utopcami i diabołami. Jak się zapomni być na powierzchni i kto ucieknie tam, gdzie ona będzie chciała.

… więc Wiedźma Wrona oficjalnie była żoną. Kiepską. Inną. Specyficzną. Niewprawną, co to gotować nadzwyczaj nie lubi, co doprawdy sprząta wyłącznie w napadach hormonalnego amoku, ale za to manierycznie pali świeczki i wyrównuje chwościki przy dywanikach.

Chowaniec zaś był mężem. I znosił swoje brzemię z prawdziwą godnością czerpiąc pociechę z tego, że przynajmniej nikt inny nie ma takiego ubawu jak on ma, a i nudzić się nie może…

Jednak czasem, w odstępach nadgorliwej miesięczności, pilnowanej przez stadko przeterminowanych kalendarzyków z łacińskimi sentencjami, tych z przepisami na najlepsze ciasta, oraz ogrodniczego, gdzie zaznaczono kiedy najlepiej wsadzić do ziemi co spiczaste i tego z ofertami domów, których chyba nigdy tak naprawdę nikt nie chciał, nawet ten co budował… Wiedźma Wrona Pożarta stawała się Żoną. Groźnobrzmiącą emocją nadmiernej pielęgnacyjności owego stereotypu. Pan Tealight robił wtedy zdjęcia, Ojeblik, mała ucięta główka rysowała z natury, a Chochel często zmieniał gatki… jak zwykle nie do końca własne. Bo było raczej nietypowo wtedy. Trzaskały garnki, wielozadaniowa patelnia i latały w powietrzu ściereczki. Wyglancowane na połysk łydki bez ani jednego włoska śmigały po dywanikach, a i kibelowi się obrywało. Moc rzeczy i spraw zmieniała wtedy swoje miejsce zamieszkania, zawsze niestałego i wiele z nich też nie wiedziało co będzie potem… gdy to wszystko przejdzie. Bo zwykle przechodziło, w końcu wiedźmi mózg nie mógł funkcjonować na takich częstotliwościach. W końcu zaczynał się sam pukać w głowę, no i szedł po rozum, tak do siebie… i nazat.

Wiedźmie Żonowanie było dla wielu rozrywką nad podziw intrygującą. Nigdy nie wiadomo było czego można się po niej spodziewać. Może nawet użyje tuszu do rzęs? Może jednak da się przekonać na wejście do sklepu i to nie wtedy, gdy nikogo tam nie będzie? Może zamiast zbierać kamienie na plaży, w końcu rozłoży swoje żyjące zwłoki na piasku i zacznie się opalać?

A może… może nawet założy… sukienkę?

Nikt nie wiedział co myślał o tym Chowaniec, który cierpiał z godnością, bo i nikt się go nie spytał. I tak Ojeblik spoglądała na niego z dziwnym niepokojem w oczach, z ową ckliwą wilgotnością, a Chochel niechętnie podsuwał mu zasypkę. Czasem, w obliczach pewnych stale występujacych zagrożeń, świat gromadził się wokół tych, którzy tego potrzebowali… A na kuchni pyrkolił rosół z zielskiem na miłość, z marchewką w takiej ilości, że słodycz wypełzała z garnka i czepiała się ścian… z lubczykiem zalotnie połyskującym tłuszczem, bo w końcu wszystko było magią. A Wiedżma tak naprawdę wiedźmą nigdy nie przestawała być. Czasem chyba tylko eksperymentowała na sobie i bliższym otoczeniu.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Gra w kości” – kocham Ją! Znaczy Autorkę. Za odwagę. Za postawienie się światu, za stworzenie powieści historycznej, fascynującej, a jednak pełnej faktów, za opisanie własnej pasji… za powieść męską, a przecież jakże intrygującą, mocną, a jednak… Taką, w którą zatopić się można, niosącą coś więcej, coś z wnętrza owych zapomnianych przez historię postaci… Bo i cóż tam pamiętacie o Bolesławie Chrobrym? Poza tym, że był? Może kołacze się w was data 1025? We mnie została. I owa pogoń za koroną. Chrześcijański amok zmieszany z rycerskimi regułami. Zakony i kościoły, raptowne budowanie. Drewniane dwory, grody jak z rekonstrukcji, wtedy pełne życia. Bogactwa.

Cherezińska napisała dzieło. Powieść tchnącą mokrymi futrami i marzeniem o koronie. Owym pragnieniem świętości, a jednocześnie pełną pożądania. Fascynującą. Wynikającą z pasji, marzenia… Powieść, która może stać się początkiem pewnej pasji, albo lekcją historii. Może być zwykłą fantastyką, albo jednak czymś więcej. Zamyśleniem się nad tym, co niegdyś w szkole ofiarowano nam jako fakty… Odnalezieniem owego dna w czymś, co jest tylko przeszłością, legendami, bajkami, tysiącletnim kurzem, kilkoma manuskryptami, starymi reliktami, gruzami, ruinami, pagórkami ziemi i garścią doprawdy niedopracowanej ceramiki.

Naprawdę świetnie napisana, cudowna pod względem konstrukcji, użytego języka, rozmyślności, świadomości i pewności autorskiej, powieść!

Wyspa swoją historię zapisuje w kamieniach. W tych buzujących na plaży, gładzących się wzajemnie, rozcierających na piaski, w owych tworzących fascynujące figurki przypominające pierwsze bóstwa płodności. Rzezała w nich swoje opowieści, to co było, jest, ale i to co będzie. Wystarczyło się przypatrzeć. Dokładnie obmacać, polizać, wciągnąć w siebie drobinki piasku i… było łatwiej.

Wieczność umieszczała w specyficznych zagłębieniach, stworzonych przez tych, którzy byli i którzy będą, zawsze gotowych na ofiary od tych, którzy są. Błagających swymi głodnymi atencji, rozwartymi kamiennymi ustami o więcej. O piórko, by unosić dalej opowieści, o kamyk, by przygnieść to, czego lepiej nie przyzywać, o pokarm, by karmić powstających i pieśń, by kołysać uśpionych…

… tak wiele tutaj w kamieniach. Uśpieni Bogowie w kamieniach. Kamienne kręgi dumnie wybijają się z gęstwini traw, kamienie w rzekach i stawach, w jeziorkach, które buntują się przeciwko wodnistości i szaleją z kolorami… Runiczne stele, kamienni kapłani i rycerze, czarodziejki przytulone do pni i pnie wystrzeliwujące z rozłupanych kamieni. Zagubione. Wyczekujące na tych, co nigdy nie wrócili z morza, zamienieni w kamień. Bo czasem czekanie jest wszystkim. Kamienne idole, ozdoby i niespodzianki. Skamieniałe cząstki z tak dalekiej przeszłości, że zdaje się być niemożliwą. Całkowicie niezaistniałą może?

Mimo całej niejednolitości własnej, Wyspa jednak była jednością. Może i miała kamienie wszelakie, legendy różne, materiały, na których opisać można było każdą możliwą opowieść, ale wciąż kamienie. I pisała. Pisała o tych którzy byli na niej, są i tych, którzy dopiero przybędą… o miejscach, przedmiotach i życiach. Stałej niestałości oraz wszelkiej cudowności szaleństwa.

Bo zwyczajność nie była dla Wyspy nigdy czymś pożądanym. No i w jaki sposób zapisać ją na kamieniach? Jak umieścić na dnach mis, w których kąpały się trolle? Jak nakarmić nimi twarde żuki?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.