„Niektóre rozmowy przebiegały spokojnie, niczym lejące się na chleb miodowe lepkości. Tłuste od słodyczy i poznaczone śladami pszczelich skrzydełek, łapek i pyłkowymi labiryntami.
Niektóre były naprawdę rozmowami, w których brały udział słowa, głosy, machające ręce i inne odnóża, latające talerze i filiżanki z herbatą. Czasem były pączki, dobre, bez durnych dziurek, z polewką i posypką i dżemikiem… a czasem powidłami, jak kto wolał. Czasem były kruche ciastka, które szalenie cieszyły tych najbliżej podłogi, oj to były uczty w niewidocznych gołym okiem szparach drewnianej podłogi…
… większość rozmów była jednak monologami. Występem jednego, najczęściej specyficznego aktora. Tak jak w tym momencie. Eleganckiego, dziwnie rogatego, używającego wybitnie nietuzinkowych perfum, a nawet własnej maszyny do tworzenia atmosfery dymnej… Cóż, miał facet klasę, a nawet jakby się przyjrzeć pod światło, ze trzy klasy!
– To moja córka. Moje dziecko. Kocham ją. Kimkolwiek jest, jakkolwiek wygląda i cokolwiek robi, powinienem być jednostronny, wyłącznie opowiadać się za nią i robię to. Jestem z niej dumny. Nawet z tymi wszelkimi jej specyficznościami, zdaje się być eleganckim ustroniem szaleństwa… ale jednak czasem zwyczajnie bym ją zmiażdżył. Zniszczył. Rozczłonkował boleśnie i wciąż żywą pociągnął smołą, potem piórami, wapnem, solanką, przysypał węglami, prochem doprawił, a w żarzący się węglami dzień jeszcze nakrył żeliwnym kotłem. I wyciszył. Niech tam dojdzie, niech skruszeje a może nawet dojrzeje.
A przecież nic nie zrobiła… nic, kompetnie nic. Jest grzeczna, poprawna w pokręcony sposób i uprzejma. Uśmiecha się… choć nie, nie to jest najgorsze. Najgorsze jest, że wciąż patrzy. Patrzy się tymi swoimi oczami na mnie! I nic nie mówi. Nie poznaje mnie, nie zna mnie, choć przysiągłbym, że coś przeczuwa, wie, może łudzi się… Bo te oczy, te oczy, którymi na mnie patrzy są takie moje!
– Najlepiej dać jej misia – Ojeblik odezwała się cichutko, lekko zaciągając się aromatem nieznajomego. – Działają… – pokręciła się dookoła, lekko postukując, co zawsze oznaczało potakiwanie małej, uciętej główki.
Rozmowy w Białym Domostwie kończyły się różnie. Czasem rozmówca zostawał na noc i zwykle spał z Wiedźmami z Pieca, albo u Smoka w Kominie. Czasem nagle, zdawało się w połowie zdania uciekał zostawiając ostatni kawałek makowca, dziwnie przerażony, gubiąc własnej roboty podróbki… znaczy podroby, no wiecie no… A czasem wydarzały sie rzeczy nadzwyczaj eleganckie jak liścik dziękczynny rankiem, zestaw wstążek dla Ojeblika, pięknie spakowanych…
… a na progu Chatki Wiedźmy pojawiał się miś…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Czarne koty i prima aprilis” – totalnie przerażająca książka dla osób z natręctwami. Serio, lepiej po nią nie sięgajcie, bo znajdziecie owe zapomniane elementy, które komplikują życie. Przypomną się nie tyle koty i drabiny, przesądy i mity, dziwne legendy i wszelkie co zrobić, żeby wyszczęścić, co zrobić żeby nie zapeszyć… Jakie dać imię, jak się wprowadzać, jak życie budować i je walić, jak grać i kogo przydepnąć i kiedy. Jak kochać, jak wychodzić za mąż i jak tłuc lustra… i wiele wiele wiele więcej, przerażająco więcej!!!
Oto książka o człowieczeństwie, które wie jak utrudnić swoje życie… znaczy się sól przez lewe ramię, splunięcie!
„Rewers” – czasem nie do końca rozumiem fenomeny. Na przykład taka powieść, do której namawiają mnie ludzie, uznając, że oto jest ów literacki Graal i nie mogę go zwyczajnie ominąć, wywalić ze śmieciami, umyć w zmywarce… I sięgam. Sięgam i potem nie do końca rozumiem. Bo tak, pewno, książka wydana pięknie. Tylko właściwie o czym miała ona być? O przełomach w życiu? Państwowości, przemijających ustrojach, owych sprawach, któe gdy już ostygną, nagle są zabawną dykteryjką?
Taki jest „Rewers”. Dobrze napisany, intrygujący, momentami śmieszny, potem wzruszający… aż w końcu przemija i mimo pozostawienia śladów, jakoś tak się rozmywa. Jak przeszłość. Co na pewno należy wspomnieć, oto powieść dla starszego pokolenia… młodsze nie zrozumie jej w ogóle, jakby spisano ją pismem linearnym A. Bo to przeminęło… dykteryjki… z życia.
Recenzje: „Bogowie muszą być szaleni” i moje stare stare stare opowiadanie „Sen Ósmy”.
Przeraża mnie ilość ludzi… są wszędzie. Nagle Wyspa dziwnie zrezygnowała z owej dumnie ofiarowanej każdemu autochtonowi przestrzeni. Teraz musimy się dzielić i nie wiem, ale jakoś mi to umknęło. Owe tłumy… Czy przez te lata było ich mniej? A może Turyścizna się namnaża ostatnio? Pączkują czy też przez kłącza… boję się im przyglądać. Owe wysoce pozytywne wielodzietne rodziny i znudzone nastolatki, które serio nie wiedzą co ze sobą zrobić… Kiedyś było to tak proste. Dziewczyny udawały, że nie widzą chłopaków i na odwrót. Podpierali ściany, robili z siebie głupków, szarżowali. Ot zaloty, no jakoś biologia musi wyjść na plus w tym całym szaleństwie, ale teraz… Jak oni się w ogóle poznają?
Czy ktokolwiek jeszcze się bawi w doktora?
Zabawy w doktora były fajne… Założę się, że do tego teraz jest już jakaś fikuśna aplikacja dla kilkulatków. Takie to mechaniczne. Jakby każdy miał swojego robota, a przecież przyjdzie mu, jeżeli w ogóle się uda, żyć z człowiekiem. Człowieki mają w końcu inne końcówki, aczkolwiek przyznam, że na seksie z robotami się nie znam… Bawiliście się w doktora?
Wyspa oblepiona Turyścizną wydaje się być dziwnie przygnębiona, jakaś taka obca, jakby nie ona… a jednak grając jednego z przyjezdnych o wiele łatwiwej się po niej poruszać, łatwiej się schować, szczególnie, gdy jest się mną. Tylko, że Turyścizna w końcu zacznie się rozmywać, puszczać w szwach, odda Wyspę… i znowu trzeba będzie być Tubylcem! Kocham być Tubylcem, ale wciąż nie wiem jak w tym języku bawić się w tego doktora i czy nie jest za późno…