Pan Tealight i Miny Wiedźmy…

„Zwyczajowo lustra nie były produktem i dziwacznym, nieprzyjemnie nagminnym zbytkiem, mile widzianym u Wiedźmy Wrony Pożartej. No dobrze, właściwie w Chatce wisiało jedno lustro, w łazience, wywalczone przez Chowańca, co to sobie twarz musiał, a i uszy, odpluszać z nadmiernego owłosienia. Na ślepo, na macanego jakoś widać nie trafiał? No i dlatego owo lustro tam wisiało. Ale Bulgot, na podstawie obustronnie pokrzywdzającej umowy, silnie i odpowiedzialnie je parował. Dodatkowo zniechęcał wyraziście do odbijania Wiedźmy wszelkimi, zwyczajowo obrzydliwymi i narcystycznie wybitnymi sposobami. Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Życie jest łatwiejsze, gdy czasem zwyczajnie i całkowicie przymknie się uszy, zawrze oczy i dodatkowo wciśnie coś w dziurki od nosa!

… mniejsza…

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nie chciała się oglądać, podziwiać, sprawdzać, badawczo dystansować i obmacywać. Nie wierzyła w lustra i całe to odbijanie! A raczej wierzyła, że kłamały. Że ktoś, nadzwyczaj przemyślnie okrutny kombinował tam po drugiej stronie, całkowicie rozkochany w samym sobie i krzywdzeniu innych. Wiedźma Wrona wiedziała jak wygląda. Mówiły jej to fale i rzeki, kałuże i strumienie, krople deszczu i dziwne, pojawiajace się znikąd oczy… Znała swoje zmarszczki i całe to starzenie. Wmawiała sobie wzrastający poziom mądrości i magiczności z każdą dziwaczną plamką… ale raczej kiepsko jej wychodziła ta cąła akceptacja. Dlatego nie spoglądała w lustra. Nazbytnio uwypuklały jej gabaryty i krzywizny, nazbytnie kulistości i wszelakie pulchności. Dziwne kolorki, pryszcze, narośle, oraz i wszelakie czasu wstrętnie, bezczelne piętna.

Dlatego czasem, dokładnie sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu – co oznaczało uśpienie życia i czasu na Wyspie, dosłowne – robiła miny. Wykrzywiała twarz – z zamkniętymi oczami – by przerazić samą siebie. Krzywiła nos i przy użyciu pomocnych palców rozszerzała usta, przekręcała uszy i wydawała dźwięki… Przerażała. Ale nie tak dokładnie dosadnie, bo przecież nie o to chodzi. Chciała przecież tylko usilnie przerazić tą, co jednakowoż śmiała się odbić.

By odbiła się do końca – żółcią!!!

Ową część siebie, co jednakowoż śmiała mieć inne zdanie! I jakoś chciała wiedzieć jak wygląda po tamtej stronie lustra. Bo istaniała możliwość, nader niewielka i pokręcona w swej definicji, że może tam wygladać całkiem nieźle, a już na pewno lepiej, niż gdy odbija się we własnych oczach.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Willa” – wszyscy mówili, że to powieść trzymająca w napięciu, że coś nowego, że zaskoczy, przerazi, opowie coś o człowieku i zaskoczy napięciem… wszyscy się mylili, albo ja już za dużo książek mam w sobie. Bo to wszystko już było. Nowy dom i kobieta, która nagle przeczuwa, iż jej dotychczasowe życie kryje wiele tajemnic. Mąż, który nie wie o co chodzi i poszukiwania prawdy. To już było i nie zaskakuje. Tym bardziej, iż i ta powieść zaiwera zwyczajowy shcemat. Nie wiem kim jestem, nie wiem kim jestem, jak rany kim ja jestem!!?!? Muszę wiedzieć, muszę odkryć, muszę!!! Po drodze kilka pikantnych scen i już. Niech mi ktoś wyjaśni dlaczego te sceny tam umieszczono? Naprawdę napięcie i strach mają się w ten sposób uzewnętrznić… Nie no pewno, że rozumiem przenikanie się przeszłości, żyć, stęczące duchy domagające się wygrzebania ich z przeszłości i doprowadzenia ich spraw do końca… ale czy ja, zamknięta najpierw w piwnicy, wlazłabym potem do łóżka i się namiętnie w nim spełniła? Nie. I tak, wiem co mówię. Za to powieść w głębi, ta pod willą, oraz pod główną bohaterką, intrygująca, ale niestety też już znana… Szkoda trochę, bo powieść nie jest zła… Ten sposób pisania zdaje się być przemyślany, dokładny, świetnie rozpracowany.

Po prostu to już było! Opętanie, Lśnienie…

Poszłam dziś na spacer i myślałam, coby nie wracać. Położyć się w tych żarłocznych, tak naprawdę będących demonami seksualności konsumpcyjnej, przylaszczkach… i tak wsiąkać spokojnie w Wyspę. Spoglądać na powolne i gwałtowne zmiany natury, na te wzrosty i upadki. Na deszcz, który każda pora roku inaczej naznacza, na chmury i rzekę. Na liście i pąki…

Na kamienie, które muszą jakoś rosnąć, na krzewinki i krzaczki, robale… nie, może robale to jednak nie…

Po prostu leżeć i patrzeć.

Nie ma znaczenia, że i tak kiepsko widzę… Chciałabym po prostu wąchać, smakować, a może tak zwyczjanie po uzy nażreć się tej całej naturalności, wsiorbać każdy wodorost, z nożykiem do deserów i widelczykiem srebrnym skonsumować pączki, zagryźć dzikim czosnkiem i potem wylizać gałązki. Sztywnymi palcami wydłubać świeżutkie korzonki i żuć je zamiast żelków.

Napchać się przylaszczek, fiołków i tych orchideopodobnych co to nie wiem jak się nawet nazywają, a co zdają się w każdym kwiatku mieć zboczony języczek… Wtłoczyć to wszystko w siebie, a potem wypuścić.

Bo w końcu nie mam tyle miejsca.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.