Pan Tealight i Wiedźmy ostrość…

Pan Tealight od pewnego czasu odczuwał dziwne, niepokojące problemy związane z patrzeniem na Wiedźmę Wronę. Zdawała mu się coraz bardziej niewyraźna, rozmywalna, rozmemłalna, a nawet czasami dziwnie niewidzialna. Patrząc oczami coraz to innych osobistości Sklepiku z Niepotrzebnymi, ugruntowywało się w nim, zapuszczało korzenie i twardniało przekonanie, że coś jest nie tak. Co jak co, mimo nawet mikrego wzrostu, taką wiedźmę trudno było przeoczyć.

To dlatego skradał się dziś wieczorem do jej ogrodu. Może i oszukiwał się, wmawiając sobie, iż wcale nie chodzi o pierwszy przecier z turyścizny – słodkie półdupki z cynamonem i jabłkami – może naprawdę dziwiła go tylko owa wiedźmia niedyspozycja… Któż to teraz może wiedzieć?

Już jest PO i się stało.

Już minęło.

A jednak to, co zobaczył pozostanie z nim na zawsze. I przeczucie, iż tak naprawdę Wiedźma Wrona Pożarta jeszcze wiele może go nauczyć w kwesti postrzegania osobowości. To jak spoglądał na jej skórę, dziwnie połyskującą w czerni Księżyca, którego nie było. Zdejmowaną tak łapczywie, nie bacząc na ból i rozdzierające się powierzchnie. Nie martwiąc się o przyszłe blizny, ani świeże rany… Początkowo czuła na pewno tylko swoją nagość, potem dopiero dotarła do niej rdzawa wilgoć i cudny chłód Cienistej Nocy. Ból, sam w sobie, owa głębia definicji, dotarł do niej powoli. Jakby się skradał pewny zdobyczy, przedłużając swoją rozkosz oczekiwania, ów dreszcz emocji. Nie był nagły. Wzrastał, narastał, otulał ją kolejnymi warstwami miękkiego, delikatnego koca, tak pożądanego w mroźny poranek… Ale to nie był poranek i dopiero kończyło się lato. Wiedźma Wrona siedziała na krótkiej, pożółkłej, kującej trawie podkurczywszy nogi. Naga. Ulubienica bólu, oblubienica cierpienia. W rzeczywistości dobrych znajomych, ukochanych…

Przerażające…

Zdrapywała z siebie przeszłość długimi paznokciami, a ta opadała na trawę wnikając w spragnioną jej ziemię, która potrafiła zapomnieć i pamiętać jednocześnie. Wypowiada słowa, które mogą wyskoczyć z niej tylko w tej chwili. I zostaje wysłuchana. Ot wymiana handlowa. Bez dodatkowych kosztów. Nie po raz pierwszy, bo w końcu Wiedźma nasiąka rzeczywistościami wszelkimi. Musi robić miejsce na nowe. Musi też recyclingowa te stare. Trzeba dbać o światy.

Oczyszczona Wiedźma czeka na nową skórę w ciemności Nowego Księżyca, ale ta nie nadchodzi. Wie, musi wiedzieć, że obserwują jej ruchy… nie widać, by w ogóle się tym przejmowała. Czuła zawstydzona, skrępowana, może tylko dziwnie zmęczona, zmaltretowana, ale już ostra w postrzeganiu. Jednak zbyt późno, by cofnąć rytuał, myśli na pewno, gdy dociera do niej prawda. Ta znana tylko Przedrzeźniakom Cieniom, że od tej nocy Wiedźma będzie musiała stać się tą, która uważa na to, z czym przyjdzie się jej zetknąć. Pierwotna radość z oczyszczenia umyka z trawnika zasypanego przeszłością. Biegnie na tych swoich krótkich, krzywych nóżkach, na pokręconych, śmierdzących stópkach. Dumna z oszukaństwa, dumna z przebiegłej swojej miny, barwnie wrednego spryciostwa.

Wiedźma Wrona stoi oskórowana, naga do cna swoich trzech bytów, odsłonięta… jak chrzaniona tarcza strzelnicza…

BUM!

PAC!

Wziuuuuu!!!

Czy ciało rzucone w Wiedźmę odbije się, czy też przyklei? Czy odziać się można w to, co odrzucone, czy też lepiej porwać to, co się akurat nawinie…

Pani Wyspy, która akurat obserwowała wszystko z drugiej strony trawnika, nie chcąc być widzianą na jakże podrzędnym podglądactwie przez innych wyszarpnęła z czereśni kielich. Dmuchnęła w niego i gdy już miała dość tego, co widziała, po prostu wstała, udała, że wynurza się z mgły i podeszła do Wiedźmy. I wylała na nią swój oddech i ten zamienił się w skórę… ale nie mógł cofnąć tego, co się wydarzyło. I Pan Tealight, wyciągnięty z żywopłotu dostał pudding ze słodkim przecierem i nikt nie chciał o tym rozmawiać… ale ci, którzy widzieli wiedzieli, że bycie wiedźmą jest nie dla nich.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Nieśmiertelny” – opowieść, której jest jakoś tak dziwnie „za”… za mało, albo za dużo, za bogato, za ubogo, za swojsko, za obco… no „za”.

Trudno to… wytłumaczyć. Z jednej strony opowieść jest specyficzna, folklor aczkolwiek mi znany. Oj ile człek się tych bajek naoglądał w dzieciństwie! Ale z drugiej… dziwny brak zrozumienia, jakim może się wykazać tylko ten, który nie był bombardowany owymi kreskówkami i kukiełkami. Przekonaniem, że nie tylko moździerz potrafi latać, a kurze łapki są lepsze niż idealne koło!

Nie wiem nawet, czy mi się podobało. Chyba tak. Znam pisanie C. M. Valente, doceniam pracę i wolę poznania opowieści innych i tą umiejętność łączenia wątków, ową pamięć do szczegółów… ale czegoś mi brakuje. Za czymś tęsknię. Może za innością, nowością, zmiennością? A może zwyczajnie marudzę. Przecież historia intrygująca. Napisana dobrze… a jednak taka… „za”.

A na Wyspie Lato odbywa swoje ostatnie podrygi – koślawe, niczym wyuczone u św. Wita i to z najwyższą notą. Raz ma siły na żar, potem znowu całkiem się poddaje. Niby je rozumiem, czuć na karku oddech nadbiegającej, wciskającej się wszędzie Jesieni, a jednocześnie wciąż być na czasie… Cóż na presja otoczenia.

Pory Roku muszą mieć dobrego psychiatrę!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz