Pan Tealight i Zamawiacz Snów…

„Nie lubili go.

Nikt go nie lubił.

Nikt nie pamiętał o urodzinach, małych prezentach, codziennych przyjemnościach. Omijali go z daleka nie pozdrawiając, nie pytając się jak mu leci, jak się ma i czy czegoś mu potrzeba. Czy mogą pomóc? A może chce przyjść na kawę i ciasto? Nie zapraszali go na śluby, ani na pogrzeby – choć wtedy myśleli o nim. Nie interesowało ich to, co kocha, czym się fascynuje i jakie ma pasje. Co teraz robi?

Właściwie nie istniał.

Dla nich.

Przypominał starą, podartą, idealnie burą szmatę do podłogi. Kwintesencję burowatości. Taką, która wytarła już wszystko i zdechła, straciła pracę nie mogąc wciągać więcej wody. Czepiały się jej każde włókienka i włosy, sierść starych myszy i kłaczki kaszlących padalców. Ale nic już jej nie opuszczało. Tak był właśnie taką szmatą. Prawie niewidzialną… Bo choć twierdzili, że nie istnieje, to jednak wiedzieli, czuli, że jest blisko. Każdej nocy na niego czekali. A czasem i w ciągu dnia. Przynosił ze sobą inne życie, to toczące się za zamkniętymi oczami i spokojnym oddechem.

Był Zamawiaczem Snów i najstarszym przyjacielem Pana Tealighta.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Książka na dziś – „Santa Olivia” Jacqueline Carey – opowieść, która pozostawia mnie niezdecydowaną…

Jacqueline Carey pokochałam przez Kusziela. Tak po prostu pokochała. Na zabój i na zawsze. Każdy tom pochłaniałam i do dziś pamiętam to uczucie wtapiania się w historię, w opowieść dla wielu obrazobórczą, brutalną, seksualnie nazbyt wyzwoloną.

Dla mnie to była przygoda. Dlatego, gdy Wydawnictwo Piąty Peron poinformowało o wydaniu „Santa Olivia”, czekałam niecierpliwie. A teraz nie wiem co czuję. Właśnie ją zamknęłam. Ma fascynującą okładkę i w rzeczywistości opowiada nie o tym, do czego ludzie są przyzwyczajeni. Jest historią życia po końcu świata. Po tym, gdy codzienność geograficznie ogrodził mur. Jest tam miasteczko i ludzie. Nie mają super mocy, właściwie nie wiadomo po co jeszcze żyją. Czy są chorym eksperymentem? A może tylko zapomnianą społecznością? I kim jest główna bohaterka? Najpierw dziewczyna/kobieta/matka, potem jej córka?

Autorka nie wyjaśnia co się stało. Nie ma tu teorii spiskowej, choć może jest, jest tylko wola przetrwania. Próba życia, w tym co się ma, ale też miejsce na marzenie… i jest śmierć. Z jednej strony tak naprawdę nic się kupy nie trzyma, ot historia się toczy sama sobie, jak jej się to podoba. Najpierw bohaterką jest matka, potem nagle cudem staje się córka. Jedni znikają, inni się pojawiają. Czy to ma sens? Z drugiej strony, wydaje się, że Carey wie o czym pisze i eksperymentuje na nas, czytelnikach. Jak zwykle sprawdza nasze przywiązanie do konwenansów, religijności, stawia wewnętrzny świat na głowie… a z drugiej, coś ukrywa. I to zmusza do pokonywania kolejnych stron. Choć przecież wiemy jak to się skończy.

Bo życie ma określony i początek i koniec.

Sny… moglibyście żyć bez nich? Bez tej możliwości naprzemiennego koszmaru i wyzwolenia? Bezgranicznej miłości i tego, co możliwe, choć na wskroś niemożliwe? Bez szansy?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz