Pan Tealight i Firanka…

„Widać, nie, wcale nie widać.

No może trochę widać, ale tak właściwie, to kurna świństwo tak zaglądać komuś w okna, no chyba… no chyba, że się podziwia właśnie ją. Tylko i wyłącznie. Ją. Ten splot, one refleksy, te cienie rzucane, oną sztukę prześwitywania, prześwietlania i zabw wszelakich ze światłem i odbiciami…

I jeszcze oczywiście biel.

Chociaż podobno istnieją takie kremowe, czy jakieś tam barwne, prawda jest taka, iż Firanka Prawdziwa winna być wyłącznie biała. Biała śnieżno biała, wprost wpadajaca w one zimne odcienie niebieskości wszelakiej, lekko sztywna, dopiero z czasem może i gnąca się pod każdym podmuchem powietrza…

Pachnąca.

Właściwie, podobno ich rasa, podzielona na plemiona, wcale nie dba ni o okna ni o ludzkość wszelaką, czy wiecie, jakieś tam widoki. Są tak zapatrzone w siebie, że nie potrzebują innych, pewne togo, iż ich piękno i misja bycia i niebycia zarazem, naprawdę jest oną enigmą, której wyjaśnienie, rozwiązanie… cóż, dostępne jest jedynie onym wielce oświeconym…

Czy raczej, zakamuflowanym?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Znak kości” – … dopiero czwarty tom… A może już czwarty tom? Bo wiecie, nigdy nie wiadomo. Czasem niektóre pomysły to sprawa kilku odcinków, ale znowu też są i takie, które naprawdę…

Ech…

Bo w tym świecie, idealnie wykreowanym, ale nie opisanym od razu, do końca wyjaśniony w pierwszym tomie, dzięki czemu autorka może wszystko… pojawiają się nie do końca nowości. Mamy wampiry i wikołaki oraz… mamusię. Ekhm, po poprzednim tomie, raczej wiecie dlaczego… Nie chcę wtopić, więc przyznam tylko, iż nasza bohaterka jest raczej w kiepskiej formie.

Ale na szczęście ma przyjaciół.

I to na dodatek i starych i nowych… tylko, czy na pewno wciąż przyjaciół?

Opowieść jest dość pokrętna. Dostajemy masę czynników, które się ze sobą mieszają, kręcą, ogólnie mówiąc do siebie nie przystają, a jednak jakoś tak, no uzupełniają puzzle. Puzzle życia Mercedes Kojocicy, która właśnie jest w dość kiepskiej formie. Szczerze. Ale sobie poradzi, wiecie, jak zwykle…

… kto, jak nie ona?

Tylko ona!

Nie wiem w jaki sposób, ale autorce się udaje wciąż w tym świecie znajdować coś nowego, wciąż coś odkrywać, wciąż włazić głębiej, poruszać bardzo ważne tematy, bolesne nawet, nie cukrować, a jednak… przede wszystkim opowiadać o wspólnocie. Dziwnej i bardzo skomplikowanej, niesamowicie zróżnicowanej, która wciąż gotuje się na zmiany, a jednak… a jednak jakoś sobie radzi.

Wot takie odbicie naszej codzienności…

W przeności…

Choć, może…

Metamorphose by Arne Ranslet…

Rzeźba.

Wracam do niej, często, czasami, bardzo często w myślach… jakoś tak. Jeśli nie wiecie, jest to siedząca przy drzewie, na kamieniu, pod bokiem kościoła skrzącego się swoją żółtością w słońcu tak oczojebnie, że aż mdli…

Czarniawa, ale tak naprawdę skrząca się niebeiskościami i zieleniami…

Starsza pani z torebką i skrzydłami.

W pantofelkach z kokardkami, lekko zamyślona, z włosami zwiniętymi w koczek, taki wyżej, nie na karku, wiecie, spokojny, przedziałek, jakoś taki układny, ale jednak i zrobiony na odwal. Wiecie, jak wtedy, gdy już macie taką super wprawę, iż nie musicie bardo dbać o ruchy… i choć dłonie starsze, może i drżące, to jednak jakoś łatwo tak… bo znacie akurat to uczesanie już od tak wielu lat, że naprawdę…

Ona wciąż ma ramiona, ale po wyrazie twarzy widać, że jest już bardzo wszystkim zmęczona. Lekko skrzywione usta, oczy podkrążone… sukienka zakrywa kolana, ale jakby wstała, byłaby dość krótka jak na ten wiek…

Do tego te pantofelki…

Czyżby czas metamorfozy wymagał właśnie najlepszych, ale i najwygodniejszych ciuchów i włosów mocno przylizanych do czaszki?

W końcu, jak ma się latać…

No właśnie…

Bo przecież ona zaraz poleci!

Wzbije się w ten cały niebyt i odejdzie, w końcu może w miejsce, gdzie może biegać ubrana jak chce i wciąż mieć skrzydła i mieć ostatnie zdanie i jeszcze pogodę taką, jakiej chce, pragnie, jakąś kocha… w miejsce, gdzie będzie królową.

Może i naczelną smoczycą, ale jej to nie przeszkadza.

Wprost przeciwnie.

Kamienie jej nie uwierają, jakby siedziała na puchatych poduchach, a może, po prostu już jest jej tak wszystko jedno gdzie jest, gdzie czeka, może w końcu wie, że to się zaczęło, że się dzieje, więc nie zwraca uwagi na takową niedogodność?

Może…

Nie wiem, ale uwielbiam ją.

Nie znamy się, ona znosi moją obecność i to, że ktoś jakiś czas temu uszkodził jej jedno ze skrzydeł… na szczęście już naprawione. Jakim mutantem popromiennym trzeba być, by uszkodzić taki cud. Siedzącą mądrość, staruszkę, która w końcu staje się sobą. Prawdą i istnieniem dokończonym.

Istotę wszystkiego?

No, jak można było?

Ludzie to tumany kurzu…

Serio… ale ona jakoś tak przynosi nadzieję, że w końcu, jeśli tylko komuś się uda dożyć, co może być trudne spoglądając na ostatnie wydarzenia…

Może się jednak uda…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.