Pan Tealight i Wyspoaktywny…

„Okazało się, iż na Wyspę sprowadził się Wirus.

Oczywiście, że był uczłowieczony, personalizacja w końcu tutaj jest za free!!! Jakoś tak się dzieje, że każdy, no dobrze, prawie każdy, jest kimś. Czymś więcej czasem nawet. Wiecie, jakby no… każda mieszanka była dostępna. Jeśli ktoś czuł, że chce rogi, dostawał je, ogon, proszę bardzo, nawet ze wstążeczkami, pleciony w drobniutkie warkoczyki, czy też z pierścionkami, czy…

No wszystko.

Ale Wirus

… kurde, z nim był problem. I problem ów sam był sobą w sobie własnym bytem. I tak dalej. No wiecie. Jak każdy to każdy, więc… na dodatek, oczywiście Wirus miał swoją misję, a oni jakoś nie chcieli zbyt wcześnie dowiadywać się z czym przylazł. Serio, samo imię im wystarczyło. Witamina C była w użyciu, herbatki, miodziki i nalewki, więc… problem pojawił się w rejonach dezynfekcji, no i widzicie… ona dezynfekcja zaczęla oddziaływać na wszystkich. Tych przyjmujących ją na zewnątrz, oraz tych, co decydowali się na wewnętrzną zmianę…

… i… tia…

Były jeszcze odorki.

Były, oj były.

I zaczęły wiecie, zmieniać samego Wirusa… i w tym momencie, nagle jakoś tak, nikt już nie mógł podjąć jakiejkowleik decyzji. A przecież byli przygotowani na wszystko, naprawdę, choć zbliżał się Jul i świat dookoła nie chciał się dopasować do ich oczekiwań i pragnień, ale…

No właśnie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Zimowe nawiedzenie” – … ech. No dobra, naprawdę miałam GIGANTYCZNE oczekiwania jeśli chodziło o tę książkę. Naprawdę wielkie. Szczególnie po pierwszym tomie, bo tak, ta powieść jest tak ściśle powiązana z „Letnią nocą” tego autora. Dan Simmons w poprzednim tomie rzeczywiście był jak słynne „Stranger things”, ale wiecie, z własną opowieścią i własną strasznością, tak naprawdę tylko banda dzieciaków na rowerach się zgadzała.

Ale ksiązka była mega.

Ogromna, wielka, dużo czytania.

Klimat, straszność, może niezbyt wsio nowatorskie, może niektóre elementy naprawdę nie dokończone, ale… naprawdę dobrze się ją czytało, więc, gdy tylko „Zimowe nawiedzenie” się pojawiło… dorwałam je i…

… jestem zawiedziona.

Wszystkim poza okładką.

I tak, jeśli nie czytaliście „Letniej nocy”… będą spojlery! Bo nie można mówić o tym niewielkim tomie – tak, to było pierwsze zaskoczenie, rozmiar – nie wspominając o bohaterze, który w poprzedniej książce zginął za wcześnie. Super inteligentnym, niesamowitym, wyrazistym. Nadzwyczajnym… tym samym, który w pewnym sensie, a może i w wielu objawia się tutaj?

Bo przecież o czym jest ta książka? Dale, jeden z ocalałych bohaterów, powraca do swego rodzinnego miasteczka i wprowadza się na farmę naszego pamiętnego bohatera. Wprowadza się by pisać, ale w rzeczywistości, jakoś tak dokończyć to, co zaczął, rozpatrzyć swoje życie… i wszystko to robi. Jest dorosły. Po przejściach. Z tajemnicą i… kurcze, zdaje się być niesamowicie głupi. No serio… czarne psy i nie wiesz o co chodzi? Z tym wykształceniem?

Litości!!!

Kolego!!!

W tej książce od początku wiesz co z czym się je. Kto kim i dlaczego. Po prostu… bo widzicie, tak naprawdę nic się nie dzieje. Poza grupką dzieciaków, psami i szeryfem nie ma nic. Ni tego strachu ni szkoły, ni jakoś wplecionych onych wspomnień. Jest historia życia niezbyt szczęśliwego, a poza tym nic. Kółko… spanie, śnienie, może nie, może śnienie może widzenie może… nic nie ma, może coś jest.

Problem w tym, że mnie, czytelnika serio to nie obchodzi, bo ja nie chcę Dale’a, chcę Duane’a!!! Uświadamiam sobie to zbyt wcześnie i możliwe, iż nie daję nawet mini szansy tej powieści. Ale nie, tak naprawdę, ta powieść jest nudna. I wzwód jej nie pomógł. I dziwna scena łóżkowa i brak wyjaśnienia co na górze, a co na dole i nagły wskok mitologii egipskiej, którą ubóstwiam, a w której literacji się zagubiłam bardzo mocno… kto to kurna tłumaczył?!!! Nie…

Serio, można pominąć tę powieść i czuję się tym zwierzeniem naprawdę, brutalnie oszukana, bo uwielbiam tego autora!!!

Co do uzupełniania nieistniejącej biblioteczki… czy raczej budowy od nowa mego życia… oto są następne, kilka nowości, no i dwie podstawy. Bo jak bez nich żyć. Jej, tak brakuje mi całego Tolkiena, wszystkich Jego opowieści i innych książek Bradley i oczywiście Pratchetta… ech…

Ciemno.

Nagła cisza nastała na godzin tuzin może… ale i tak wciąż za oknem na morzu coś migota. Niby w ciągu onych kilkunastu godzin statki powinny zniknąć z naszego akwenu i powoli udać się tam, gdzie mają, wiecie, przed nadejściem kolejnego sztormu, który nadejdzie. Już go zapowiedzieli. I będzie kiepsko… i ci, co zaplanowali sobie, tudzież zwyczajanie muszą, po prostu to przetrwać, wiecie…

Martwią się…

Ale… bardzo często, gdy wieje z jednej strony i nie jest to ona nasza, widać z okna całą ferię światełek. Po prostu całe skupiska, tudzież nawet i sznury. Niczym lekko rozdmuchane choinki unoszące się nad wodami.

Morze, to dziwna sprawa.

Serio.

Tak naprawdę, poza tym, iż to woda słona, a w rzeczywistości ląd ponad oną wodą, to ile o nim zwykły człek wie? No, że pachnie, można się utopić, że faluje i wszelakie ma muszelki czasem i kamyczki oraz żyjątka, które uznają nas za smacznych. Wiecie, miło z ich strony, co nie? Ekhm… Bo na przykład taki rekin to ino nadgyzie, a potem nic z tego, tosz to przecież nie dość, iż marnotrastwo, to na dodatek jeszcze kompletna paranoja. No weźcie no. Czy on wypluwa one cząstki, czy przełyka z obrzydzeniem we swym pięknym, no i wciąż pływającym ciele?

Serio.

Tak wiem, może i dziwne pytanie, ale wiecie, u nas rekiny rzadko. Chociaż przy tych zmianach klimatycznych, to wiecie, może już niedługo?

Oj…

Ciemno.

W onej ciemności poza morzem świecą się gdzie niegdzie nieliczne, świąteczne światełka i zaczynam podejrzewać, że serio dwaj sąsiedzi postanowili w tym roku pójść w jakąś rywalizacje. Niby nie można jeszcze głosować, kto lepiej, ale serio… przy takich wiatrach? Jeden poszedł w wielką figurę Mikołaja, który zmiennym jest, czasem ma dynię zamiast głowy, czasem wiosnę czuje, wiecie, taki szokujący gość z zaaburzeniami osobowości. Światełka dookoła i choineczki… no wsio białe. Bo w końcu na tej Wyspie białe i takie w barwach moczu światełka to zdaje się być kolor obowiązkowy dla wszystkich. Jak wywaliliśmy swoje niebieskie na zewnątrz…

… bałam się, że nas zlinczują.

Szczerze.

Bo ten napad bieli wszędzie, no jakoś tak mnie kompletnie nie przekonuje. Naprawdę. A już te sikane żaróweczki, wprost kodszmar. No cóż, ale jednak na nie się zdecydowali i jako posiadacze większego metrażu domowo-ogrodowego, mają większe pole do popisu. przede wszystkim też mają płot, a dokładniej żywopłot, więc, no cóż, jakoś tak im się lepiej w to wpasować. Jakoś…

Ci na przeciwko, cóż, wolałabym by się spięli i podnieśli naszą choinkę, która kilka tygodni temu się wywaliła. I tak leży. Nie rozumiem dlaczego nie zasadzą tam większego drzewka i poczekają aż dorośnie. Wiecie, mniejsze też fun, a poza tym mogą walnąć światełka na drzewko, które tam stoi i kotwicę.

No weźcie no…

Ale miało być o sąsiedzie numer dwa. No więc on ie ma żywopłotu, zwykle sprzedaje ziemniaki, ale teraz ma zieleninę gałęziową, więc walnął coś co przypomina dziwne dildo – okay, to chyba ma być świaczka oraz zielone i czerwone lampki, pewno mające symbolizować naszą flagę… ale… jakoś tak niechlujnie.

Ogólnie wsio niechlujnie.

Ale, który wygra?

Żaden? LOL

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.