Pan Tealight i Bardzo Mała Meduza…

„Naprawdę była mała.

Tak mała, że aż kurcze nawet Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki Pomordowane się nią rozczuliła. A przecież stosunek miała do nich wiadomy… Znaczy wiecie. Uznawała je za atakujące ją cycki i tyle. I była pewna, że naprawdę chcą od niej czgoś, czego ona doprawdy nie pragnie dświadczać. I tyle. Jak tylko nadchodził czas na nie, a zawsze nadchodził zbyt wześnie, to domawiała kąpieli morskich i tyle. Już wolała zimną wodę, mroźne fale, niż takie towarzystwo.

Doprawdy…

W tym wieku, w którym była, człowiek już pewne rzeczy wiedział, pewnych spraw pewnym zwyczajnie był.

I już.

Zwyczajnie tak jakoś wiedziała, że to chce, tego nie, a tamto to już w ogóle, a jednak ona malutka meduza, maciupka całkowicie, taka miniaturka, taka mocno LEGO style, ogólnie mówiąc… wiecie, mniejsze zdaje się zawsze jakieś takie słodsze i milsze i wszelako tajemniczo może i, no kochaniutkie takie. A ta Bardzo Mała Meduza, choć już właściwie zdechła, wciąż jeszcze jakoś cieszyła się onym zainteresowaniem wielu. Bo na plaży przecież nie pojawiła się tylko Wiedźma Wrona, ale i cała reszta jej rzucającego się w oczy, jeśli chcieli, towarzystwa.

I tak się w niej slońce odbijało, w onej mikrej galaretowatości, do której przylepiły się cząsteczki piasku, a może skruszone bursztynki i magiczne kryształki, z których korzystać mogli tylko ci poniżej pewnej linii wzrostu… I może jeszcze, choć już naprawdę stała na onym meduzowym moście, odsłaniał jej welon do galaretowatych zaświatów ten dziwnie prześwitujący, Meduzowy Święty Piotr… coś chciała osiągnąć. Być częścią sztuki, zdjęcia, a może…

I potem przeszedł ten turysta, kopcąc peta i nie było ni meduzy, ni spokoju piasku ni wody, ni powietrza nawet…

Nic nie było.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Okno…

Coś, co jak ma za sobą pola i rzekę, drzewa i morze i nieboskłon ogromniasty, no kurde no… rozprasza. Zaczynasz, wiecie, zerkać na początku, bo pogoda nagle, z dnia na dzień zmieniła się z sekretów Sahary na wichrowe wielce pagórkowzgórza… i jakoś tak to intrygujące jest. A nawet bardzo intrygujace.

Spójrzmy na chmury.

Szczególnie teraz, gdy pogoda nie może się zdecydować, to wyjdzie słońce, to znowu się schowa, z prawej nadciągają jakieś takie kłębki, z lewej ona szarość prawie grafitowa, czy jakoś tak i zaczynasz się zastanawiać, czy się zderzą ze sobą, czy jednak nie. A może tylko przenikną wzajemnie, a może…

Ale zaraz, tam w niedalekiej przecież oddali jest ono morze, które właśnie srebrzyście podświetla się, bo słońce zdecydowało się wyleźć gdzieś tam, gdzie pewno świat się kończy, ale nie wtedy jak ty tam jesteś, wiecie, ona dziwność przyrodniczości, którą starasz się pojąć, a może jednak raczej omijasz ono pojmowanie, bo odpowiedź może ci się wcale, ale to wcale nie spodobać… i jeszcze…

Ale potem te drzewa.

One się zaczynają poruszać. Nagle zrywa się wiatr, dziwny, nagły, rwący, pieszczący, grający na wszystkim, co się da.

I one zaczynają tańczyć.

Wciąż jeszcze zielone liście.

Piękne, delikatne, dziwnie idealne w tym świecie pełnym kłamstwa i sprzeczności i prawd, które nawet obok prawd nie leżały, ale nagle są nimi i nie wolno ci powiedzieć inaczej i… zapatrzasz się.

I trwasz w zapatrzeniu.

A ono zapatrzenie jest uzależniające.

Bo za oknem rozgrywa się najwspanialsza opera mydlana, a ty maz najlepsze miejsce, największy telewizor i jeszcze na dodatek wciąż herbatę w kubku, zresztą do czajnika przecież nie jest daleko.

Co nie?

I zapatrzasz się.

Tak jakoś po prostu. Na one zielenie drżące, na te wiszące, burgundowe prawie, miejscami magentowe kwiaty, z wystającymi słupkami, które wyglądają jak idealna biżuteria, ale jakoś widać nikt jeszcze nie skopiował ich kształtów, a może próbowali, ale jednak… wiecie, nie wyszło im, bo przecież Natura jest idealna, okrutna w wielu formach gdy spojrzycie na to ludzkim okiem, ale wciąż…

Idealna.

I te krzaki tylko liściaste, które już potraciły kwiaty i te, z którymi jeszcze się nie zapoznałam, bo przecież to dopiero miesiąc, no i znajomy wiatrak w niedalekiej nieoddali i jeszcze rzeka i drzewa się wiatrom kłaniające i nagle… wszystko ucicha i zaczyna lać… i poznaję nowy dźwięk, kropel uderzających o dach… i taras oczywiście i ten chłód cudowny, który pozwala mi wyciągnąć kocyk…

I herbata.

I chmury.

I nagle kolory na onych chmurach się pojawiają, jakby jakiś szalony, wysoki bardzo i posiadający wielki rozrzut, malarz, wylał swoje farby w geście niemocy twórczej… tak, też tak miewam, rozumiem…

I znowu się zapatrzam i zasłuchuję…

A kurna robota się sama nie robi!!!

Kobieto, no!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.