Pan Tealight i Karmicielka Duchów…

„Ale nie żeby gotowała?!

Full catering!

Serio!!!

I to jeszcze z tymi wszelakimi opcjami, jak one bezgluteny, bezjajeczności, tylko zielone, ino białe… wszystko jest. Nawet wersja dla najbardziej wybrednych, czyli sama woda, ale droga i w butelce ze wzorkiem oraz żarcie w pigułkach – mocno sprasowane, ale podobno nie wymaga zębów, więc wiecie, można je mieć wiekuiście idealne i całkowicie plastikowe, bezużyteczne…

Ale jednak, Karmicielka Duchów.

Żeby nie było, zawód przechodził z matki na córkę i to w rodzinach, gdzie matki zawsze tak, czy inaczej się onych córek dorabiały, więc nie było wyjścia. Padło na ciebie i wiedziałaś o tym już od najmłodszych lat swej jako takiej świadomości życiowej. Wiedziałaś, że masz przesrane.

Na początku oczywiście, że musiały być kucharkami, z czasem się wycwaniły i wmawiając istnienie wielkiego głoda, rodziny i jeszcze gości niewidzialnych przybywających cyklicznie i zawsze w wielkiej liczbie wielkich żołądków, korzystały z kuchni, kucharek i tym podobnych pomocy, ale w dzisiejszych czasach… no właśnie, dzisiejsze czasy. Żadna z nich, a oczywiście na cały świat było ich kilka, nie przypuszczała, że ta praca stanie się tak durnie wymagająca.

Durnie!!!

Bo żeby one jeszcze jadły naprawdę!!!

Ale przecież nie na tym to polegało. Obwąchiwały, macały, zalewały ektoplazmą, czy innym optycznym złudzeniem, a potem sama musiałaś… i jak w takim przypadku dbać o spokojność żołądka i innych wnętrzności? No i wiecie, jakoś nigdy nie pytały się co ty lubisz i czy może aby nie jesteś na jakiejś diecie?! Bezczelne gnojki! Zwyczajnie się pasły twoim upodleniem!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Spacer?

Może po Gudhjem?

No dobra, jeżeli chodzi o mnie, to tak, jest to moje najukochańsze miejsce na ziemi. Po prostu. Pamiętam o tym, za każym razem przełażąc przez mosto-wiadukt, że widząc je po raz pierwszy od razu wiedziałam. Wiedziałam, że to tutaj chcę zamieszkać i innej opcji nie ma. Tułałam się trochę po Wyspie, no ale wiecie, udało się. Wywalczone, wyrwane, wykrwawione. Nie lubię mówić o spełnianiu marzęń, bo spełnianie kojarzy mi się jakoś zbyt bardzo z darem, swobodą, jakąś łatwością, a to było trudne. Raz było o włos i przypłaciłam to niezłym załamaniem, a potem… ech, ciągły strach, że znowu wszystko się zawali. Tak, czasem… nie, wciąż mam wrażenie, że w każdej chwili ktoś może przyjść i nas stąd wykopać.

Takie życie psychicznego.

Ale teraz spacer.

Tak, wiem, że technicznie mieszkam w Melsted, w odległości małej słyszalności dzownów, z widokiem na wiatrak, morze, pola i las… ale one bliźniacze miasta tak naprawdę już dawno się połączyły. W papierach mam Gudhjem. Może i boży dom, ale kto to tam wie, którego boga tak naprawdę? W końcu tutaj i tak o wszystkim Podziemny Ludek decyduje, więc… można spekulować.

Na pewno miał to być dom.

Dom tych, co często na morzu…

Wyłażąc jednak z mojej Chatki mam te kilka kroków nim stanę na szczycie i popatrzę na oną riwierę, załamujący się brzeg, fale, drzewa. Ulicę, po której o tej porze rou to rzadko kto jeździ. Ścieżkę rowerową… ale nie ważne to, szybko przechodzę główną, mijam białawy młyn/wiatrak, który znowu pleśnieje i, który po wielkiej renowacji, znowu został przez wielu zapomniany. A możnaby tyle, ale co tam. Kogo to w ogóle. Tak wiele domów tutaj jest pustych przez większość czasu, bo choć prawo nakazuje sprzedaż ich w Gudhjem wyłącznie jako domy całoroczne i należy w nich mieszkać przez określony czas, to burżuje z Kopenhagi wyśrubowali ceny, podkupili, nadkupili i zakupili. I tak mamy… przedwiosenne, wymarłe miasto. Słońce świeci, dwa główne sklepy, w których mało co jest, otwarte…

Kolorowo.

Przebiśniegi wychodzą.

Idąc w dół, w stronę portu wybrać można kilka dróg, tym razem pójdę oną miejską opłotkową. Tą prowadzącą od wiatraka, pomiędzy domkami. Widząc w oddali wodę, niezbyt wzburzoną, ale i niezbyt łagodną…

Bajer z oną mnogością ścieżek i dróg w tym miasteczku jest tajemnicą dla wielu. Ukryte zakamarki, przesmyki, wydaje się, że to posesja, a nie… stare ścieżki wynurzają się, ale nie tutaj. Tu droga prowadzi prosto, zakręcam obok żurawia, bo żółty gaard i to wiatrażowe okienko jest cudne zawsze, nawet zimą, potem mijam kościół i ląduję na cmentarzu. Dosłownie. Nic na to nie poradzę, że lubię, no i te ruiny kaplicy tu. Tyle pytań i odpowiedzi, których się nie chce wysłuchać. Na grobach kwiaty, porządek. Spokój i cisza… w oddali centrum miasta, czy raczej nie oddali, a poniżej…

A tak, można nawet zoczyć Turyściznę.

Bidoki.

Plączą się, nie wiedząc, że natura nprawdę wystarczy. Ale oni szukają jedzenia, picia i tym podobnych. Słodka naiwność. Zeskakuję z cmentarza, dosłownie, bo stopnie tam wysokie, a furteczka mała i dziwnie ciężka i widzę dachy. To jedno z najlepszych miejsc na zdjęcia. Ono wzgórze obok wzgórz. Zakręstas, który prowadzi was nad port, albo… no właśnie, bo po co iść w znajome, my pójdźmy na skały.

Prosto w dół…

No dobra, może nie do końca, bo się nie da, rozpadlina, ale jeśli znacie ścieżki, umiecie patrzeć i zjeżdżać na zadku, to znajdziecie sobie miejsce, może o tej porze roku zimne i wietrzne, ale takie jedyne w swoim rodzaju. Z którego widać i wodę i koorowe domki i port i małe ludziki i syreny na skałach.

Miejsce dla rozmarzonych.

Co chcą nie iść już, tylko poczekać, aż coś przyjdzie do nich. Może pomysł, może inspiracja, a moze jednak i coś więcej. Ale uważajcie, bo morze też lubi przychodzić i się łasić. No i nie polecam skał nadmorskich w czasie jajecznym mew.

Waleczne są!

Nie da się im wmówić, że wy nie po jaja!!!

Pierwszy skurczybyk już jest… kurna, gdzie mój „winter”?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.