„Wisiała sobie…
W Wielkim Lesie na Najwyższym Drzewie wisiała zawsze, ale jakoś tak dopiero teraz dojrzała. Dojrzała do tego, by w końcu spaść… Ale wiecie, jeśli chodzi o bombki, o te bardzo prawdziwe, o te wszelako kruche i cudownie ulotne czasami, spadanie, to nie jest chyba najlepszy pomysł. No, przynajmniej bez asekuracji. Wiadomo, po co spaść by rozpocząć nowe życie… i je zakończyć?
Po co?
Nie no… pewnikiem i w tym jest jakiś sens, ale…
Ona nie chciała tak.
Chciała czegoś innego, czegoś więcej, czegoś bardziej widocznego, czegoś świątecznego, czegoś… no wiecie, by się w niej przeglądali, by w nią się wpatrywali, by jakoś tak ją czcili, wsadzali na drzewko u siebie, dawali przespać lato, a potem znowu wyciągali, a potem… widzicie, jakoś tak po prostu była bardziej ważna. Bardziej i mocniej istotna. Tego właśnie chciała.
Ale wciąż wisiała.
Na drzewie, najwyższym na dodatek i to jeszcze w tym lesie, tak ogromnym, że po prostu nie miała szans na mchy i pomoc wszelaką…
… więc co ma zrobić?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
I szarość i słońce…
Dni się przeplatają.
A czasem, przez kilka z nich jest tylko ona dumna, głęboka szarość i ciemność. I wiecie co, fajne to jest. Pewno, że zdjęcia wychodzą kiepskie, ale jednak ona szarość narzuca taką piękną naturalność biologiczną, że aż… że aż człowiek wraca do siebie. Wraca i wie, że chociaż codzienność zmusza go do odrzucenia tego pragnienia, wie, iż powinien zostać w łóżku. Albo popracować nad wzmocnieniem kolorystycznym domu. Albo znowu zagłębić się w siebie i jakoś tak…
… odkryć coś nowego.
Po prostu.
Szarość i ciemność jest tak bardzo niedoceniana. Zapominamy o tym, że jesteśmy połączeni z porami roku otumanieni całym tym światłem, ekranami telewizorów, telefonów i komputerów. Wydaje nam się, że to jest jedyne wyjście z sytuacji, że to po prostu jest nasz świat, ale jednak… wystarczy na chwilę go opuścić i już jest inaczej. Dla niektórych detox może być bolesny, większość nie umie żyć znowu między ciemnością, szarością i tymczasowym słońcem, ale niektórzy wracają i znowu oddychają tak jakoś normalniej, prawdziwiej.
Znowu.
Przymus ciągłego włączenia się stał się nałogiem. Bycia w sieci, pod nią, dookoła niej, wiedza, brak niej, wszystko to zaczyna przypominać jebane wieczne otępienie. A może nawet opętanie? Może jest w tym więcej? Coś więcej? Kto czytał „Manitou”? Pamiętacie jak się to skończyło? No właśnie…
Ekhm.
A taki „Terminator”?
No ale, czasem jest słońce i wszyscy wyłażą z domów. Nagle na ulicy robi się dziwnie tłumnie. Znaczy wiecie, dwie osoby wyszły, no to tłum w moim języku. Można spotkać kogoś w lesie, można na ulicy, można nawet mieć kogoś przed sobą przy kasie w spożywczym! Serio!!! Nie tak, że kasjer zaskoczony zostaje wezwany przez waszą cierpliwą obecność przy taśmie.
Nie… mogą w sklepie być inni ludzie.
Szok.
Gdy słońce się wyłania pojawia się też dźwięk. Ten czy tamten nagle coś sprząta, coś odnawia, coś poleruje. Jakby ludzie się budzili nagle. Jakby słońce, światło sprawiało, że podłączali się w końcu do poprawnego kontaktu. I rzucają wszystko… i wychodzą w las. W miasto, na plażę… na skały. Po prostu jakoś tak.
Po prostu.
Jakby rzucali wszystko i pozwalali sobie na chwilę, nawet dłuższą… w dziczy. I wyłażą w one prawie nagie zarośla, bo liście już opadły, prawie wszystkie, bo gałęzie teraz przekształcają się w cudowny spektakl geometryczny. Ale gdzie niegdzie błąka się jakiś burgundowy kawałek czegoś, tam zieloności cząstka, tam znowu liść, który zmienia się już w pajęczynkę no i one… pajęczynki. I wszystko to jest takie niesamowite. Takie cudowne. Takie piękne. Może niektóre ławki – te, których oczywiście nie zabrali na zimę do szopy na ławki – porosły mchami, porostami i zdają się mieć odciski całkiem innokształtnych dupek, no ale… ale…
Przecież jest słońce.
Przecież jest cudownie.
Może i nie jest ciepłe, może i jest jakieś takie całkiem inne, niskie, krótkie bardzo, trzeba je łapać, trzeba jego doświadczać, trzeba…
Czasem mamy słońce, ale szarość też jest na miejscu.