Pan Tealight i Melodyjka…

„Słyszeli ją…

Od pewnego czasu naprawdę ich wkurzała.

Niby nie była bardzo głośna, niby nie była jakaś taka natrętna, ale przez oną ciągłość irytowała. A może to były same dźwięki? Zbyt wysokie, miejscami zbyt niskie, mieszane, w refrenie dziwnie nadmierne, gdzieś tam skąpe… niby melodia, niby piosenka, niby słowa, niby mruczenie… niby…

Tak naprawdę nie wiedzieli o co chodziło. Na pewno była to masa dźwięków, składająca się w jakąś całość. Może dziwny przekaz z innego świata, może zapomniana historia, a może jednak nie to, może naprawdę coś, co dopiero wykluwało się ze swojej skorupki, co dopiero wzrastało i chciało istnieć?

Nie wiedzieli…

Ale wszyscy ją słyszeli.

Melodię niemelodię. Wszelaką zbitkę dźwięków na tyle wysoko zdesperowaną, że wciskającą się wszędzie, nie tylko w uszy. Oj nie. Żaden otwór zdolny wydać dźwięk był dla niej pomieszczeniem. Był jej odbiornikiem i nadawczą stacją zarazem. Bo czemu nie. Przecież nie mogli jej złapać i spętać. Powiedzieć nie. Mogli zakryć uszy, ale nie wszystkie otwory.

Nie…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Czasem się zastanawiam, czy czasem ludzie nie zapominają o dźwiękach, jak wiele ich jest „na zewnątrz”. No wiecie, poza Wyspą. Bo gdy pomieszka się tutaj dłużej, gdy uświadomisz sobie w końcu, że to nie drzewa, a morze tak śpiewa, wtedy… wszystko się zmienia. Nagle nie chcesz niczego innego.

Przejeżdżający samochód, to dziwność i nagła aberracja ciszy. Bo przecież ni ptaki ni gałęzie, ni sarny w ogródku, nie, one nie brzmią. Okazuje się, że hałas to wyłącznie nowoczesność. Buczące maszyny, komputery, śpiewająca lodówka. Wszystko zaczyna przeszkadzać, zaczyna męczyć, jest…

… dziwne.

Nienaturalne.

Jednak człek tutaj się zmienia.

Czy dziczeje? Możliwe, iż większość w tek sposób by zdefiniowała oną zmianę, ale czy naprawdę? A może normalnieje? Znowu umie słuchać siebie, odpuszcza, wpatruje się w naturę, jakoś tak, powraca do korzeni? A może jednak podłącza się z powrotem do pępowiny? Może? Nie wiem. Wiem jedno… spokojność odzyskuję wyłącznie w lesie albo na plaży. Ale bez ludzi. Ludzie to zło straszne. Przerażające i męczące. I z każdym sezonem coraz dziwniejsze. Może i to ona „normalność” nas tak straszy, a inni nie zauważają tej inności, zmiany, ale… kto to wie?

Kto ma rację?

Czasem rozumiem tych, którzy przeprowadzają się tutaj, a potem uciekają. Znikają nagle. Pakują się i włączają w ruch prawo- lub lewostronny. Jak im tam pasuje. Nie mogą spać bez samochodów, klaksonów. W końcu sama kiedyś nie umiałam bez zajezdni tramwajowej. No serio! Pomijające fakt szalony, że uwielbiam stare tramwaje, to wiecie, raczej to dość dziwny usypiacz… chyba?

Gdy człek budzi się w szarości i cichości, budzi się jakoś tak…

Spokojniej.

Ale jednak… jak przestaje wiać, jak nie słychać ptaków, drzew i fal, to jakoś tak, wiecie, nastaje zbyt wielka cisza. Zbyt koszmarna, zbyt mentalna… zbyt bolesna. Taka, która po prostu nie pozwala oddychać. Która dziwnie miętoli umysł, mąci, gniecie wspomnienia i to co jest teraz. Jakoś…

Z ciszą w ogóle jest problem. Nawet wtedy jak się jej pragnie. Nawet wtedy, gdy nie potrafi się już bez niej żyć, gdy jakoś tak po prostu wszystko się piętrzy. Gdy naprawdę nie można już… wtedy wraca wiatr i fale i znowu jest cicho. Znaczy niby nie do końca cicho, ale jednak cicho, prawda?

To czym jest obecnie cisza?

Koszmarem, czy tylko wyborem?

A może czymś kosmicznie nieosiągalnym? Może w rzeczywistości towarem niepożądanym? Bo przecież wszyscy wciąż pipkamy, migamy, dzwonimi, klikamy… wciąż dźwięczymy. Wciąż. A może nie wszyscy? Bo ja nie… chyba nie? No chyba że mi kurcze coś tam wszczepili ufokowcy, ale nie sądzę.

A może?

Wieje znowu… wiatr na wyspach jest naprawdę czymś specjalnym.

Żywym…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.