Pan Tealight i Kamieniczki Przeszłości…

„Stoją, czekają, obserwują…

Właściwie ma je większość miast.

Wiecie, chodzi mi o te kamieniczki. Jedne już się sypiące, inne dziwnie załatane, jakby wciąż chciały pamiętać przeszłość, ale nie miały siły na wszelaką, pokruszone, pochylone, inne znowu dziarskie, odnowione, odmalowane, pełne ludzi, hałasu, z dopisaną historią, która nagle staje się sławna. Oj jak te ostatnie się puszą, jak się czują większe, lepsze, piękniejsze. Bo wiecie, niby przetrwały. Niby zachowały zewnętrze tak lśniące i powalające, a jednak… gdy człek popatrzy do środka, to wszędzie było to samo. Wspomnienia. Przeszłość. Gdzie niegdzie przystosowana do współczesnych norm, ale w większości zatopina w przeszłości. Może z odmalowanymi ścianami, ale jednak wciąż siedzące w tamtych czasach…

Ale te były jakieś inne.

Ustawione wzdłuż kanału, obserwujące, chowające tak wiele, że aż nazbyt świadome swoich wspomnień i złudzeń innych. Wiedzące, ale nie pragnące kontaktu. Oczywiście, chciały być podziwiane, zadowalały je tłumy i flesze, westchnienia, pochwały oraz ceny za metraż w środku, ale jakoś tak… nie do końca. Bo wiedziały jak mogą skończyć. Zbyt wiele soli wgryzło im się w barwne mury, zbyt wiele łodzi wypatrzyły, zbyt wiele fal podmyło im fundamenty. Wiedziały, że w każdej chwili wszystko to może się skończyć, ale wolały nie myśleć o tym, zadowolone mianem NOWYCH.

Zawsze nowych…

Wiedźma Wrona Pożarta kochała domy i kochała kamieniczki. Jakoś dla niej to nigdy nie były po prostu domy. Pomieszczenia mające na celu skryć, ukryć, przechować. Obstalować ludzkie teraźniejszości, przypatrywać się koszmarom, akceptować odmienności. Nigdy nie były to dla niej tylko ściany i okna, drzwi, sufity i dachy. Nie, dla niej były to dusze, w innej formie. Ale w tych, które znalazła w tym mieście, nad tymi kanałami, było coś więcej… mocno więcej.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

27go znowu nas sparaliżuje.

Nie no, pewno że na chwilę, ale jednak… widzicie, nie rozumiem tego, ale jest jak jest. Jak w tej kreskówce gdy ten pies od Myszki Miki, ale ten dwunogi, chodzi po chodniku i klnie na auta, a potem jest kierowcą i odhacza sobie z dzikim rechotem trupy na karoserii. Tak jest z rowerzystami. Wydaje się im, że nie dotyczą ich znaki płaskie, znaki stojące, znaki wszelakie i zwykłe, podstawowe prawa ruchu drogowego. Spora część świata uznaje, że na Wyspie to rower ma pierwszeństwo. I kończy się to często krwawo… jako człowiek chodzący obrywam od obydwu nacji, choć kulę się na swoim paseczki z narysowanym ludzikiem.

Od tego roku przestaję się kulić. Mam dość. Dość tej jebanej ekologiczności rowerzystów, którzy uznają się za święte krowy. Tak, właśnie tak tutaj jest. Afery tego typu są nazbyt częste. Nagle panowie z brzuszkami w śmierdzących strojach są wymiarem, którego nie da się osiągnąć nikomu innemu. Tworzą kastę lepszych od reszty świata. A jaka jest prawda? Że mają często największe samochody.

A ich ciuszki nie rozpadną się nigdy… więc…

Sparaliżuje nas coroczny rajd. Na szczęście tylko na jeden dzień, ale śmieci zostaną na dłużej. Często na zawsze. Ciekawe jak poradzą sobie z rozkopanymi drogami i korkiem trzyminutowym przy Gudhjem? Nie wiem. Postanawiam mieć to w dupie. I tych rąbanych cyklistów, tak odmiennych od zwyczajowych ludzi, którzy jeżdżą, bo to lubią, którzy zamiast auta do sklepu depczą z buta czy też z rowerkiem. Mieć gdzieś panów z brzuszkami na wielce wypasionych bike’ach, którzy właśnie przedzierają się przede mną przez zarośla. Boją się kałuży, nie podjadą pod górkę. Tak właściwie nie wiem po kiego im te rowery, gdy głównie je prowadzą. Ale co tam, śliczne są takie, wymuskane, oni też odziani od czubków butów po czubki głów, więc co mi ubogiej do nich? Nic. Zresztą, oni są w grupie… a ja sama. W lesie. Lesie, który chcę pełen ptaków i cichości leśnej, a nie ich wrzasków i muzyki.

Włażę w ten las i zaskakuje mnie w nim wilgoć. Bo widzicie, to może was zaskoczyć, ale po wszelakich perturbacjach z wielkim tam centrum przy Hammershusie mamy teraz dziwność. Mamy 3 parkingi. Dla motorów, dla autobusów i niepełnosprawnych oraz dla reszty świata. I to KURWA płatne!!! Dlaczego klnę, bo widzicie, w Danii jest coś takiego jak wolny wstęp do większości miejsc historycznych i przy nich zwykle jest parking zwyczajny, darmowy. Ale nie… i żeby to jeszcze Wyspa kosiła kasę. Nie, kopenhawka, czy inny tam zamorski byt. Dlatego człek naciągnął kilometr i zatrzymał się na malusim parkingu pod drzewami. Dzięki temu nie zalał nas gorąco, ale zeżarły komary. Oj tak, spacer skałami i lasem w stronę Vang to był komarowy szał. Jako jedyne na Wyspie, gdzie ogłoszono chyba ósmy stopień zasuszenia, tutaj jest wilgotno, coś się kluje, dziwne oczka powstały chyba nie do końca naturalną ręką, a robalom ino w to graj. Tosz tylko wypatrywać malarii, czy czegoś tam!!!

Jest buba!!!

Przemykamy się przez las opędzając się od robali na górze, na dole, a nawet takich lewitujących Piękno skał i młodych liści nas omija. Człowiek chce dotrzeć przynajmniej do tej drogi, żeby chociaż było ich mniej, a na drodze… na drodze kurna cała parada samochodów, rąbany kład z jakimś dziwakiem kochającym pylistość, chyba już wtedy miałam dość tych ludzi. Najpierw ten parking, potem oni tutaj, a w lesie kurde krwiopijcy. Nie ma wyjścia, przyśpieszam i znowu trochę w las, ale potem już jest… ten błękit, ona niebieskość, to wszystko błękitne górą i granatowe, to wszystko piękne lekko pofalowane, w mazy jaśniejsze i ciemniejsze, lekko poruszone, lekko…

Po prostu niesamowite.

Ale jest ten wymarzony, choć wysoki, brzeg… są skały, pojedyncze, ostatnie kwitnące jabłonie i oczywiście niesamowite brzozy. Czadowa droga pełna kup, więc trzeba uważać, ale tylko garstka najeźdźców, więc nie jest źle. Da się wytrzymać. Do tego te kozy. Choć bardziej jak kozice. Wygrzewają się na najwyższej skale, śpią, żują, lekko pomrukują, szarawe, białe i brązowe oraz skomplikowanie klejone z tych barw… patrzą na ludzi niczym na jakąś rozrywkę. Jakbyśmy byli dla nich czymś ciekawym. Intrygujące te kozy, naprawdę intrygujące. Ta jedna stoi, jakby pilnowała wszystkich, a tamta leży, raciczki jej zwisają, więc słodko wygląda… ale ja chciałam pod Hammershus. Na tę plażę, którą niewielu odwiedza. Na one kamienie nad oną rzeczkę i drzewko tak cudownie ukształtowane, jakby ktoś je uczesał.

Lekko zgiął i wiecie, spryskał lakierem.

Ale najważniejszy ten spokój, te niebieskości i ruiny górujące nade mną.

Wcześniej jednak trzeba było częściowo się ześlizgując, zleźć w dół. Część drogi sama spłynęła zimą, część odkryła nowe, gładkie kamienie, a reszta pełna kwitnącego w końcu czosnku niedźwiedziego. Zielona i biała. Pomiędzy krzaczkami wąziutka ścieżynka. Po prostu coś niesamowitego. Coś jak z bajki, a potem pierwsza część tej plaży, z ogniskiem jeśli ktoś chce, a potem druga z ruinami i wielkimi głazami i zielenią obijającą się w spokojnych toniach morskości i dwie przeładowane łódki z Turyścizną i w oddali żaglówka oblewana srebrzystością słoneczną.

Po prostu coś niesamowitego.

I nikogo poza nami!!!

Przycupnięcie tutaj, tudzież spacer po kamieniach – nie polecam w kiepskich butach i gdy macie problemy z równowagą – to naprawdę zaczepista sprawa. Po prostu coś oczyszczającego maksymalnie, ale trochę dziczy jeszcze przed nami. Bo trzeba wrócić do samochodu, a jednak nie ma go na parkingu pod Hammershusem jest dalej, dlatego zagłębiamy się w dolinkę tuż pod punktem widokowym, którą niewielu odwiedza. Widać, bo trawa wysoka, mostek łobliwy i ogólnie mówiąc dzicza. Ptaszęta świergolą, choć pora już mocno popołudniowa, czy nawet wieczorna, znowu straciłam poczucie czasu… genialne uczucie. Co prawda droga wąska, głazy i zarośla, powalone drzewa, strumień wciąż szemrzący, więc problem siku… ale jednak po prostu raj. Skała po prawej, skała po lewej, kolory nieziemskie. Górą oświetlone wciąż drzewa, dołem lekka ciemność. I maciupki wodospadzik i w końcu jakaś prostość drogowa i nagle… mostek, który jest tylko deską i jeszcze dziwny szlak w górę… między drzewa stojące blisko siebie, czy człek się zmieści, do tego śliskie, gładkie głazy, do tego jeszcze piach, suchość i ogólne szarawary, ale damy radę. No musimy i tyle.

Nie ma innego wyjścia.

… więc dajemy radę, ja częściowo na czworaka, ale to te krótkie nóżki, choć ćwiczenia popłacają. Człek sapie, ale zaraz przestaje, nic go nie boli, teraz stąpa przez pola jagodowe, zapatrzą się one drzewa tak różnie ukształtowane, jakby znowu znalazł się w ogrodzie tanecznym, w którym ktoś czas zatrzymał. A może jak tylko się odwrócę, to wszystko znowu zacznie pląsać i muzyka zacznie grać? Może… coś przecież szeleści w krzakach, jaszczurka zaliczona – krzyki są – zaskroniec też, ale ten już bez krzyku, bo to nie ja go widziałam.

Dobra wycieczka.

I jest auto, chłodne, zacienione, czas do domu… a wszystko przez to, że mieliśmy pinsedag! Dokładnie dwa, ale niedziela się nie liczy.

Wolny poniedziałek za to, to jest to!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.