Pan Tealight i Znowu Zamorze…

„Tu nie chodziło o to, że uznawali Wyspę za pępek świata. Ale nie oszukujmy się, w końcu nim była. I z prawej i z lewej, a już ze środka wielowiecznego w szczególności. Naprawdę była pępkiem świata, znaczy dokładnie jest. No wiecie, tak po prostu. Bo przecież któż inny, niż ona, tak naprawdę? Zagubiona na dziwnym, wewnętrznym morzu, bliższa krajowi, który ją chciał, ale nie dostał, obrażenie oddalona od tego, któremu była przypisana, ale który przyznawał się do niej, gdy trzeba było przywołać piękne widoczki i zesłać ludzi gdzieś na wakacje…

No wiecie, pępek świata.

Piękno piękna i cud nad cudyma, który ma w sobie i przeszłość i teraźniejszość, ale nie do końca pewne jest przyszłości. Bo wie, że rzeczy i sprawy mogą się nie wydarzyć. Naprawdę. Ale ona jest nim. Cokolwiek się stanie, cokolwiek wybrzmie w słowach dziwnych ust i tam innych otworów, cokolwiek napiszą, cokolwiek w większości przemilczą i w ogóle, cokolwiek… ona jest.

Nadal…

To dlatego tak się wkurza, jak Wiedźma Wrona Pożarta opuszcza ją chociaż na chwileczkę. Chociaż na momencik. Chociaż w myślach, snach, zagubia się gdzieś w tych rejonach wszelkich wieloświatów, woali, równoświatów i innych. Nawet jak śpi i nie śni tyko i wyłącznie o niej, wiecie… ma jej to za złe. Gdy nie głaska przez sen jej kamieni, które ma pod poduszką i przy łóżku i nad łóżkiem… jakoś tak czuje, że nie jest to wszystko w porządku, a jak już wyjeżdża.

No dobra, wiadomo było, że nie można było tego załatwić inaczej, więc jej pozwoliła. Udzieliła dyspensy. Na ono Zamorze. Na ten dziwny świat, który miał sprawy i przedmioty, których ona nie miała, ale też nie miał tego wszystkiego, co najważniejsze, co najpiękniejsze, najcudowniejsze… No dobra. No niech jedzie, przecież wróci. Przecież inaczej nie będzie mogła. Nie da się…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Dziś będzie o paszportach, wielkim mieście i bzach.

Ale najpierw oczywiście będzie o czymś takim, co się zwie Molslinjen, a raczej wróć, przecież teraz to Bornholmslinjen. No wiecie, w końcu się dotarli, przemalowali i tak dalej, a to oznacza, że gdy porą nazbyt wczesną, wybudzeni z dziwnego snu o pięknych książkach, ale powiem wam, takie były piękne. I oprawa rzezana, tłoczona, i ryciny ręcznie malowane i jeszcze tematyka ludności pierwszej w Ameryce Północnej… o cuda wianki wam powie, ale nagle siku i po śnie. Niby przez czwartą, ale człek wie, że jak teraz przyśnie na te pół godzinki, to umarł w pacierzu, więc bierze się za robotę i w ciągu chwil niezbyt kilku coś tam nadgania. A potem mycie, herbata w kubek, proszki na rzygania wszelkie i w drogę. Chociaż obiecali morze gładkie jak stół, taki wiecie, gładki stół, to jednak bez avio ani rusz…

Podjeżdża dusza pod punkt, w którym bilecik się skanuje, bo wiadomo teraz te techniki, to sam se musisz w domu bilet wydrukować, a i często kurde skaner w porcie i tak nie umie gładkiej kartki sczytać, więc i numerki wbić człeku sam se musisz, no a tam… serio mocna kolejka!!! I człowiek nagle? Nieczęsta sprawa. Wiecie… człowiek. Nie maszyna. I zabiera się za skanowanie tych biletów. Bo wiadomo, jak doszło do przejęcia starych linii promowych przez nowe to nie poszło gładko i bez oskarżeń. Wprost przeciwnie. Poszło źle i z wyzwiskami. Pozwalniali ludzi i teraz te biedne babki szukają pracy… a u nas o pracę trudno. Nawet wybitnie trudno. Nawet jeśli startujecie na sprzątaczkę, możecie zostać odprawieni z kwitkiem. No ale… są nowe linie, mają być tańsze, nie do końca są, ale nie miało być o tym. Świt wstał piękny. Serio morze jak stół. Piękne, niebieskawe refleksy, wielkie słońce… nic, tylko płynąć, gdyby nie ta spora i radosna, gromada rozwrzeszczanych nastolatków.

Ale… to morze.

Jest w nim taki ogrom wody, takie szaleństwo kosmiczne, ale też i ten spokój dziwny, atłasowość romantyczna. Gdyby tak skoczyć… przecież onej prędkości promu nie widać, wiecie, bo to ten szybki, więc gdyby tak skoczyć i już nie wracać na powierzchnię, zostać w błękicie?

Ale…

Witamy w Ystad… a dokładniej od razu w drodze do Kivik.

Widzicie, Kivik jest słynny z grobu i jabłek.

Oczywiście w moim przypadku grób ważniejszy, ale zobaczyć te drzewka jak kwitną, marzyło mi się strasznie od dwóch lat, naprawdę strasznie. I jestem teraz, jestem na miejscu w odpowiedniej porze, nawet błękit nieba jest i słońce, światło niesamowite, patrzę na nie, a one są… bardzo disappointing. Strasznie. A wszystko przez to, że drzewka mocno przycięte, dziwnie rzadkie, jakieś takie, pewno dobre dla wielkich owoców, ale nie do zdjęć. Zresztą, włazić komuś na posesję, czy też w ogród/sad, to raczej nie moja bajka. Ale czosnek niedźwiedzi u nich kwitnie mocniej niż u nas. Ludzie jeszcze jacyś tacy nie do końca wybudzeni, ale w sklepie kilka dusz, czas wysłać kilka kartek. Nie mogę tego sobie odmówić, to po prostu niemożliwe.

Jednak przecież przybyliśmy tu, by dotrzeć do Danii.

Ogólnie mówiąc to kosmicznie dowcipne, że płyniecie z Danii – Bornholmu – do Szwecji, by dostać się do Danii. Tak wiem, Wyspa siedzi sobie bliżej Szwecji niż swego kraju, ale jednak. Takie to dramatycznie sarkastyczne czasami. Pomijając fakt ceny. Niestety, nawet te bilety kupione miesiące wcześniej są zwyczajnie drogie. Pewno, że bierzesz ze sobą samochód, ale jak inaczej? No jest pociąg w czadowym kolorze Milki, ale jednak, zbyt wiele zachodu tym bardziej, ze konsulat kraju zwanego Rzecząpospolitą Polską leży w miejscu… chyba najdroższym. Chowaniec sprawdził ceny posiadłości tam i plasują się one w granicach trzydziestu milinów, więc chyba… ekhm, płaci się za bliskość morza, wszelkie zagrożenie zalewowe, zielone drzewa, trawniki wyskubane i przepiękną architekturę. Naprawdę. Domy tam to całkiem osobny rozdział. Warto się przejść, nie zwracając zbytniej uwagi na siebie, na wszelki wypadek, i pooglądać sobie ten przepych i kasę przeciekającą przez płoty.

Ale idziemy…

Najpierw zaskoczenie, bo kurde, kto pokręcił temperaturę?!!! Serio, gorąc jak na Saharze!!! Suche powietrze, mocne, parzące słońce, nie no… pod tym względem Kopenhaga jest marunda jak cała Anglia. Zawsze uważają, że mają kiepską pogodę!!! Zawsze!!! Mamy z Irlandią i łkającym chłopcem na ławce, że on nie będzie miał lata, bo z Irlandii są i w wersji duńskiej. Może mieszkanie na jednak ciepłej Wyspie nie zalicza się do Danii. No ale, idziemy wyrobić paszporta. Mamy oczywiście te tam papiery i zdjęcia i oczywiście jesteśmy umówieni, bo widzicie, trza się zapowiedzieć sporo wcześniej. Ale, gdy zatrzymujemy się przy miejscu, w którym dwa lata temu byliśmy, wyraziście pisze, że mamy iść dalej naście metrów, bo tak, bo chyba remont, czy coś.

Może ich wysiedlili?

Może imprezowali…

Idziemy więc, architektura piękna, dziwność tuptania na poziomie morza nadal niepokojąca, kolejna nalepka, że ci co umówieni, to jednak nie tu, a dopiero do następnej bramki. Oczywista, trza odczekać swoje, bo otworzą dopiero o wiadomym czasie, a tu już kolejka i te dziwne pytania „kto ostatni”. Dobra, nieczęsto muszę stać w otoczeniu ludzi mówiących po polsku i łapię się na tym, że nie dość, iż odpowiadam po duńsku, to polski jako język jest dla mnie dziwnie egzotyczny. Jakiś taki… obcy. Ale nic to… prawie tysiąc koron w pięty, do tego pobranie odcisków palców wskazujących obydwu dłoni… serio? Znaczy co? Już jestem winna? Niby pada, że to dla mojego bezpieczeństwa, ale zbyt wiele mam we łbie teorii spiskowych, które okazały się prawdą, żeby im uwierzyć. Ale czy mam inne wyjście? Widzicie, przy moście kontrola. Jeszcze duńskie numery ze Szwecji do Danii przepuszczają normalnie, ale w drugą stronę już nie.

Trzeba okazać papiery i tyle.

Aj dziwna ta Europa.

Paszport ma przyjść w ciągu 4 tygodni.

Zobaczymy.

Panna w okienku warknęła lekko, jak się dowiedziała, że muszą to wysłać, no ale… co ja ci na to poradzę? Dania to wyspy!!! Dlaczego wszyscy tak dziwnie na to reagują? Dlaczego wszystko było takie głośne, czemu Polacy tak krzyczą? I czemu wiem, że pan się rozwiódł? A! Gdyby wam ta wiedza była potrzebna, to w przypadku rozwodu małżeństwa zawartego w Polsce, to że rozwiedliście się w Danii – kilka klików w kompie – nic nie daje. Musicie założyć sprawę w Warszawie lub miejscu zamieszkania w Polsce jeśli takie posiadacie. Sorry, ale w małym pomieszczeniu były trzy okienka z ludźmi mówiącymi przez głośniki, jakbyśmy byli oddaleni od siebie o lata świetlne, więc człek wiele się dowiedział. Też o obywatelstwie dzieci urodzonych z polskich matek tutaj. Wsio trza załatwić w Polsce. Nie da się przez komputery!!!

Kurcze… strasznie to dziwne. Takie pokręcone. Bo przecież niby jedna Europa, a jednak problemy graniczne.

PS. Chłopak, o którym pisałam w poprzednim blogu okazał się mieć nie tylko 15 lat, nie tylko biegać zbyt wiele, ale i jest teraz w Kopenhadze i stara się żyć. Miejmy nadzieję, że się uda… Powodzenia!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.