Pan Tealight i Młyn Niepamięci…

„Miele, miele i miele…

Wszystko właściwie.

Wiecie, te wspomnienia z nieudanych randek, podróży, wkurzających rozmów i dziwnych świąt. Miele momenty, zbyt przykre, zbyt bolesne, ale i miele słowa. Bolące, drażniące, dziwnie wlepione w czaszkę, wciąż dziwnie uciskające… miele. Zmienia stałą przygód, niepowodzeń, ale i tych momentów szczęśliwych, które jednak okazały się złudną nadzieją. Oj tak, na nadziei Młyn najbardziej skrzypi. Gdy ją miele traci najwięcej kół, wygładza się najmocniej, dziwnie spowalnia…

Właściwie zemleć może wszystko.

Te słowa, które kiedyś ktoś w ciebie rzucił i jakoś tak się przyczepiły i nie można ich było odczepić. Które jakoś prawie wrosły i dopiero sprytna chirurgia zdołała je od ciebie oddzielić po latach. Ale oddzielone wciąż jeszcze tutaj były. Można je zakopać, ale przecież wtedy mogą wzrosnąć, można spalić, ale wtedy polecą w powietrze i znowu w ciebie wlezą, można próbować utopić, ale tylko się lekko rozpuszczają i chyba robi się ich wtedy nawet więcej, więc nie… lepiej je zmielić.

Te obrazy, które chcesz z siebie wyrzucić.

Te rąbane wspomnienia, o których mówili, że powinnaś je zachować, a są tylko i wyłącznie szpetnym bagażem, który niszczy przyszłość. Zajmuje miejsce. Który niszczy twoje spojrzenie na świat, nie pozwala się odświeżyć, spryskać czymś, odżywkować, czy też lepiej, utrwalić wieczne świeże spojrzenie na świat. Wiecie, lakierem jakimś, pianką, czy rąbanym szamponem w spreju…

Te dotknięcia.

Muśnięcia niechciane, pocałunki, po których tak bardzo chcesz natychmiast wejść pod prysznic, ale nie możesz, bo nie wypada. Ale dlaczego… przecież mówią ci kim chcesz by tym bądź, więc dlaczego wciąż dobro innych jest ważniejsze niż twoje własne poczucie. Ono zgwałcenie twojej ciszy, spokojności, nieposzanowanie miru twojej przestrzeni osobistej. Bo taki zwyczaj?

Bo rodzina…

A on miele.

Ale nie wypuszcza mąki, nie. Pyli to na dokładny proszek, z którego niewielkie dżdżownice, mniejsze nawet niż zwyczajowe małe w ichnim rozmiarze, robią klocuszki. A raczej pigułeczki takie. Wiecie. Specjalny lek. Tylko dla wybranych. Specjalny tak, że trzeba za niego wiele zapłacić… bardzo wiele. Czasem zbyt wiele, a jednak wciąż są tacy, którzy pragną się ucieszyć cudzym bólem, niepewnością, niewygodą i wszelaką depresją. Są tacy, którzy kochają to, gdy inni cierpią, więc tak, to oni je kupują. Oni najbogatsi, oni tak zwanie najwięksi… oni.

I jedzą.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

I wybrzeżem…

Nie wiem dlaczego, ale czasem muszę. Jakoś tam mnie nosi. Ta dziwna granica między ziemią, niebem, a ogromną połacią wody. No serio. Może i widać Szwecję w oddali, ale jednak na tyle zamgloną obecnie, że jakoś tak… nie można w nią nawet wierzyć. Niby tam jest, a jednak jej nie ma przecież. Nie może być. Bo przecież ja tutaj stoję, między kwitnącymi biało krzakami i brzozami leciutko zielonkawymi i jeszcze ostatnimi kwitnącymi drzewami, bo tutaj, na północy, wszystko jeszcze jest tak romantycznie, bujnie kwietne.

I ta trawa jakoś zieleńsza.

I, ekhm, krowy większe, w pełni na wolności, więc uwaga na placki. Co jak co, ale nie są ni kruche – no może niektóre – ani wiecie aromatyczne, owocowe i tak dalej. Ale krowinki przesympatyczne. No coś jest w tych różkach i grzywkach. Wiecie, jakby dopiero co lokówki zdjęły. Czarne i takie ciemnomiodowe. Może mnie zeżrą zaraz, ale przecież ja chyba boję sie tylko tych krówek biało-czarnych, chyba? Nie wiem… spróbujmy. Przejdę, czy nie. Czuję na sobie ich wzrok, raz nawet oddech, jakby wiecie, sprawdzały. Jakby nie były pewne, czy mi ufać, czy jednak nie. Czy chcę je głaskać, czy nie? Kurcze… jest w nich coś z tych takich piesków lekko przywielkich, jest w nich coś tak pluszowego, mięciutkiego i takiego misiowego, aż chcesz podrapać za uszkiem, ale przez cały czas nie jestem pewna, czy to kurna byki, czy jednak krowy. Nosz kurde!

Żeby mieć takie problemy z krowią anatomią!!!

Ale nic to. Idźmy dalej nieruszeni przez stadko. Wolą chyba widok na morze, nie ccą zagłębiać się miedzy skały gzie pląsają sobie owieczki. Oczywiście z młodymi, ale nie patrzę na nie, tylko na ten zagajnik śliwek, czy czegoś tam, co wciąż kwitnie. Tak pachnący, tak niesamowity, tak dziki. Nawet ten dziwny malarz, z dziwnie czystymi przyborami mnie nie poruszy. Nie. Jestem dzielna i chcę tych zdjęć i tej samotności pośród drzew. Chcę tej dzikości, ale i dziwnej, zwierzęcej dróżki. Czystej w końcu, bezkupowej, więc włażę i dalej i dalej i jeszcze dalej i nie chcę myśleć o kleszczach. Ni o tym, że gdzieś tam odkryli, że roznoszą nową chorobę, jeszcze bardziej niebezpieczną. Jakby świat chciał nas odpędzić od natury. Nie, nie chcę tak żyć w strachu przed trawą, zresztą, nawet nie jest wysoka, wprost przeciwnie, ścieżka jest, choć wąska, a trawa niska i pełna mleczy. I nie mogę się oprzeć tym drzewom. Niewysokim, lekko karłowatym, pokręconym i wszelako fantazyjnym w swoich kształtach. Pięknych. Jedynych w swoim rodzaju, niczym zaklęciem zastopowane siostry, które chciały na zawsze zostać razem. A między nimi i te orchidee i niezapominajki i stokrotki

… i mlecze…

W takim miejscu długo można robić zdjęcia. Można się zapomnieć. Zapatrzeć w płatki i błękit nieba i one różne zielonkawości. Posłuchać ptaków i trawy wzrastającej, dać się omieść tym płatkom opadającym na twarz, omamić szeptami, które pędzą do mnie i od skał i od konarów i od kwiatów mijających. Zostać na zawsze. Bez problemów. Stopić się w jedno z tym czarownym zagajnikiem. Jakoś tak legendarnie. Ale też chcę iść dalej. Chcę znowu zobaczyć morze, które z tego miejsca jest tylko linią na zbyt dalekim horyzoncie, ale i bliskością, którą człek trzyma w sercu, czy duszy, jak zwał…

… więc idę dalej. Choć żal.

I tak manewrując między skałami człek mija Salomons Kapel, ale przystaje przy onym jego nibyporcie. Zapatrza się w niebieskości morza i nieba. W te wodorosty podskakujące na falach, które rosną, gdy zbliżasz się do brzegu. Gdy próbujesz ostrożnie balansować na tych niegładkich, wprost nadzwyczaj szarawych, chropowatych skałach… dziwnie wulkanicznych, ale przecież nie… one jakby chciały człowiek zabrać. Jakby naprawdę były gotowe obiecać mu wszystko.

Zupełnie wszystko czego o pragnie.

Tylko że… pod wodą.

Trzeba się od tego oderwać, bo mieliśmy dojść do latarni, tylko której. Czy wracać do Hammer Odde czy wybrać Hammeren? Trudniejsza droga, ale nęci, więc wybór jest prosty. Bo przecież ja lubię trudno. Zmęczyć się, spocić, wykończyć… skręcamy więc najpierw nad samą wodę, mijamy bagienka i znowu w prawo. Drogą w głąb Wyspy, ale tylko przez chwilę. Malutką chwilę, niewielką, cieniutką… bo zaraz kusi mnie dróżka, której kompletnie nie znam. Może i nowa. W końcu tyle ich teraz potworzyli, jakby chcieli za każdą cenę zlikwidować oną dzikość. Dzikość wyłącznie stojącą na papierze, więc… pod górę. Kurcze, takie nachylenie, że nosem ciągnę po glebie. Do tego gładkie skały mojego wzrostu, na które trza wleźć, bo innej drogi brak, a przy krótkich moich nóżkach człek sobie dziękuje za te gimnastyczne tortury, które uskutecznia. Dajemy radę, ale kolejna podbieżka, kolejne podejście, może i na czterech, ale jaki widok i one aromaty. Splątane żywiczności i kwitnące drzewa. Po prostu raj. Do tego jeszcze słonecznie i całkiem ciepło, a tutaj osłonięty od wiatru człek znowu… nie chce się ruszyć. I wcale nie dlatego, że jakoś tak nie ma sił. Może sapie, ale to zaraz przechodzi. Tuli się do brzozy, ale wie, że nie może zostać na dłużej. No sorry, mrówki w pełnej gotowości i to takie wielkie postanowiły mu towarzyszyć, więc lepiej się ruszać i…

… i nagle jesteś na miejscu.

Co dziwne, bardzo osamotnionym miejscu. Możesz wejść na latarnię, możesz poleżeć na głazie. Możesz wszystko. Nawet przemyśleć dlaczego Rosjanie znowu podejrzewają nas o szpiegowanie. Hmmm, nie żebym wątpiła w one szpiegowanie. Bo przecież to byłoby nielogiczne jeśli jesteśmy duńską jednostką najbardziej wysuniętą na wschód. Ale to co pokazali akurat, to co oskarżyli o oną działalność, było stare, wyłączone i całkiem nie od tego, więc…

Teraz droga w dół.

I znowu te opadające, niesamowicie malownicze, bajeczne kwitnące drzewa. Pięknie tak. Samotnie tak. Dobrze tak. I inne miejsca człeka napierdalają. I ta kręta ścieżka, no dobra, droga, i te domeczki i te plamy zieleni, i ta woda jeziorka, d którego w końcu człek dociera. I w ogóle, potem domy, barwne, pełne tulipanów w ogródkach i innych cudów rzeźby i wystroju. Takie kolorowe to wszystko. Te białe płotki, te cuda wianki… Takie jest to Sandvig, w którym chcą zamknąć jedyny spożywczak. Ekhm… ciekawe czy mieszkańcom się to spodoba. Choć w Nyker zamknęli i jakoś im to przeszło.

Smutne wieści z Bilmuseet

Ole Hermansen zmarł. Niby 80 lat, ale jednak to ikona…

A teraz… Właśnie znaleźli młodego, nieżywego chłopaczka… co się dzieje?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.