Pan Tealight i Pierzyna Latająca…

„Na początku myśleli, że to tylko chmura, że może będzie padać, może nawet śnieg, może nawet niebieskie misie żelkowe? Może? Oj, ta durna naiwność Wiedźmy Wrony Pożartej… nigdy z niej się nie wyleczy. Wiecie, zawsze widzi coś innego, zawsze się jej marzy, zawsze się jej zdaje. Oj tak. Po prostu nie potrafi pojawić się onej wielkiej niewiadomej, która się w niej gnieździ, więc wiecie, przenosi ją i na to, co widzi… nawet jeżeli jest to pierzyna.

Pierzyna Latająca.

I to seryjnie, taka jak za dawnych czasów.

Wiecie, prawdziwe pióra, gigantyczna niczym miękka góra, ale jednak silnie przyciskająca obiekt przykryty do powierzchni, na której ów obiekt leżał. Jakby chciała udusić… choć tak niewinnie wygląda, choć taka zwyczajna, no przecież potrzebna, szczególnie, gdy zimno zagląda w miejsca, które nie chcą być mocno chłodzone… podobno chroniąca przed Potworami Spod Łóżka, ale…

Nie, nie żeby ją dotykali, gdy tak zawisła nad Wiedźmą Wroną Pożartą, która akurat w swoich gaciach od piżamy utknęła w zaspie, spragniona fotograficznych emocji… po prostu wiedzieli. Byli tego pewni. Niektórzy pamiętali nawet dotyk takich pierzyn. Tylko… dlaczego ta latała? I nie miała frędzli, więc jak się kierowała i skąd wiedziała jak i gdzie wiatr wieje i czy dobrze wieje? Taka wiecie, nie do końca biała, bardziej mityczna biel wełny, czyli brudnawość lekka, obsikana… pikowana niekoniecznie, choć chyba gdzieniegdzie nitka się jej już zaciągnęła więc wyglądała nierówno, a może po prostu była już tak bardzo wiekowa…

Wisiała tak nad Wiedźmą i sam Pan Tealight zdecydował, że jednak kurde dość tego cienia, bo przecież ile można, zresztą… podobnie jak pod mewami, to i pod pierzynami lepiej niestać długo.

No wiecie… te odrzuty!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Ktokolwiek widział” – … ostatnio. Tak, ostatnio mam hopla na punkcie książek o powracaniu do przeszłości – pewno strach przed własną, co panie F? Udowadniających nam jak mało pamiętamy. Jak dorosłość nam mami wspomnienia. I jak bardzo niedobre mogą być dzieci. Nie tyle niegrzeczne, ale okrutne i… a jak dorastają, cóż, to eskaluje!!!

Oto historia przyjaźni, którą przerwała śmierć. Historia nieszczęśliwej kobiety, która powraca do opuszczonego pół życia temu miasteczka, by rozwikłać sprawę zaginionej przyjaciółki. Oczywiście, jak zwykle w przypadku takich książek, nasza bohaterka nie tylko kitra po kieszeniach masę wspomnień, sekretów i kłamstw, ale przede wszystkim nie wolno wierzyć ofierze, a jej rodzinie już w ogóle. No sorry, ale te książki są pisane właśnie w ten sposób. Tego, tego i tego nie może zabraknąć… i nie braknie. Ze wszystkich stron ściekają w nas wiadomości, podkręcone lekko dziwnie gotyckim w smaku, szarym, zapomnianym, smutnym aromatem miasteczka rozkwitającego wyłącznie w sezonie, a poza nim… i poza hotelami, żyjącymi piciem, prochami i masą sekretów. Uuuu… jest deszczowo, dziwnie i paranormalnie…

… problem w tym, że chyba autorka „Sióstr” – jakby ktoś nie wiedział z mało dyskretnej i natrętnej wiadomości – przesadziła. Przesadziła i wiecie od początku, iż coś to śmierdzi i nie jest to kanapka skitrana na potem. Z mortadelą. A może wątrobianą? Oj nie… wiecie, że zbyt wiele nie pasuje, a inne rzeczy znowu są tak pokręcone, że… no po prostu jak nic ktoś tu na pewno zginie, a może i kilka osób, ale…

… ale i tak nieźle się czyta. Chociaż książka nie jest nawet dobra. Jest względna. Intrygująca z powodu miejsca, w którym wszystko się wydarza, ale jednak dziwnie przewidywalna. I dziwnie nie jest to wina autorki, bo bomba wybucha na końcu, ale jednak, po prostu wiecie, że to mogło iść tylko w jedną stronę.

Ogólnie… średnia, ale dobrze napisana powieść. O wyrzutach sumienia, przeszłości widzianej oczami współczesności, kobiecych zwątpieniach, i tym wszystkim, co zmydlił w nas upływający czas. Pomyślcie o przeszłości. Pomyślcie o umiejętnościach mózgu do zapominania, pomyślcie… i już wiecie.

Budzi się człowiek, a tam śnieg.

Było już tak ciepło, a tutaj wielkie płaty powoli tańcują sobie w powietrzu. Część z nich już osiadła sobie na liściach żywopłotu, który gdzieś ma tą całą zimowość i jesieniowość i nadal są zielone, na trawy i tak dalej… Ale człowiek tak po prostu, atawistycznie i może, wierząc w Bogów wycinających biel w one fascynujące kształty, czarujących wodę. Po prostu mogących sprawić, że wszystko jest ciszą i to miękką.

Bo w śniegu to często właśnie o oną miękkość chodzi. Fascynującą, może i zimną, ale jednak tak bardzo zniewalającą. Gapi się człowiek i dziękuje sam sobie, że może. Oczywiście, iż zawirowanie w codzienności, kompletne zapomnienie o naturze jest faktem i każdym dniem większości… plus psioczenie na pogodę. Oj tak. Jakby we wszystkim, każdym jej rodzaju było coś złego. Ale co jest złego w tej śnieżności? Ale co jest złego w tej bieli? Tak naprawdę?

Jak bardzo wielu to wkurza…

Opierając się o zlewozmywak… sorry, ale tak widać i kawalątek morza i kilka domków i ten śnieg, chyba przeżywam życie. Nic nie robiąc, co nie? Zgroza straszliwa. Po prostu wstyd i tak dalej, szkarłatna litera i inne tam. Jak nic ogolą mi głowę obetną ucho lub rękę i nogę, czy ogon może. Chociaż nie, ogon to chyba nie…

Widzicie, wszystko przez ten śnieg.

Przez ten niesamowity śnieg.

Gigantyczne płatki, cudowność milczenia, ciszy, miękkości. Człowiek próbuje się jej nauczyć jej od nowa, bo jakoś to wszystko co przeżył odebrało mu tak wiele. Tak wiele z rzeczy, które uznawał za pewnik. Za coś, czego stracić nie można. Za coś, co sprawia, że jesteś sobą. Samym sobą.

Ale niestety… jest ciepło…

Nie mija godzina, a z porannego śniegu nic już nie ma. Tylko jakiś zapach w powietrzu, wyłącznie jakieś tam mgnienie… i nadzieja, że będzie więcej, w końcu jakieś tam tumany mroźności znad Syberii nadchodzą!

Jeśli chodzi o państwowość, to pogrzeb się odbył, bornholmska melodia została odegrana i człek się dowiedział o co chodzi z tymi kwiatami. Nagle cała ta opowieść o miłości Królowej i Tego, Który Królem Nie Będzie, nabrała pięknych rumieńców. Czy wymazała z pamięci ludzi jego anse, po których dzieci otrzymały jego nazwisko? Czy wymazała kolejne, które z czasem stawały się coraz częstsze i częstsze… i szczególnie te ostatnie. Te najbardziej bolesne, oczywiście dla jego własnej rodziny, bo reszta świata miała ubaw, które wytłumaczyła choroba.

I to jego nagłe odejście…

Ale u początków tego wszystkiego był ogród.

I dziewczyna.

Nie królowa, nie korona, nie władczyni… ale kwiaty i ona, piękniejsza niż one wszystkie. Tyle w tym wszystkim poetyzmu, a już szczególnie w tych kwiatach barwnych w surowych, biało-czarnych, protestanckich murach. I one dwie książęce pary trzymające się za ręce. Taka w tym symbolika. Czy naprawdę tego potrzebowali, czy było to wystudiowane? Bo przecież… człowiek tak bardzo już nie wierzy w to co pokazują media… ale łzy Marie, nie, nie mogły być sztuczne. W końcu dla niej to było trochę jak wciąż otwarte bramy do domu. Do rodziny, dzieciństwa, języka…

Ale to już przeszłość.

Królowa podziękowała za wszystko swoim poddanym i to chyba koniec. A przynajmniej do tego zostaliśmy dopuszczeni, bo nasza Władczyni uwielbia zachowywać sobie trochę prywatności. I o to chodzi. Tacy powinni być oni koronowani. Bliscy, opiekuńczy, ale jednak w pewnym sensie dygalni i niedotykalni. Myślicie, że „dygalni” przyjęłoby się za czasownik? Pasuje chyba. LOL

Znowu pada… za oknem zmrok. Czy śnieg, który napadał i wciąż jeszcze sobie za szybą sypie, w onej ciemności nietykalnej prawie, wytrzyma do dnia? Nie wiem. Czy mróz nie odejdzie… tutaj nie można niczego być pewnym. Ale można mieć nadzieję, choć ona strasznie wkurza i martwi człowieka.

Ją można mieć…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.