Pan Tealight i Kamienne ostańce…

„Na plaży…

Oparte o piaskowe postumenty, na nich, przekrzywione, proste, wieżowate, latarniowe. Połyskliwe i matowe. Kamienie. I piasek. Poruszany wiatrem, przejściem ducha, krokiem niewidzialnego człowieka czy też zwykłego… nudnego niszczyciela. Korkiem, butem, poruszeniem, nie tak łatwe do obalenia, bo piasek potraktowany mrozem był twardy i buntowniczy. Nie chciał pozbawiać się swojej sztuki.

Onego piękna.

Za nic.

Spacer spacerem, ale i sztuka sztuką, a te kamyczki wyłuskane z piasku przez wiatry i morzy, one znaki wodne, których nic nie porusza, nie rozmywa, baseny wody, dziwne lustra porozrzucane… inny świat, to samo miejsce przecież. A może nie to samo? Może przeszliśmy przez lustro-welon-zasłonę i jesteśmy w innym wymiarze tego samego wciąż jednak świata?

Może?

A to tylko wieże malutkich księżniczek, da których ziarnko piasku to wielki głaz. W których świecie smoki są mokre i oblepione wodorostowymi wycinankami. No i oczywiście są książęta i cały ten szał ciał i uprzęży końskiej. I zły czarodziej, mag czy inny tam macoch, bo wiecie, na plaży to oni są właśnie źli… Taaak…

Zły Macoch!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

I znowu wieje, potem nie…

Pola zielone, śniegi odwołane.

Dziwne ciepło w powietrzu, które sprawia, że wcale nie czujesz się wiosennie, ale raczej pleśniowo, niepewnie, strasznie. Naprawdę koszmarnie. Uciekasz w las czy na plażę, ale wcale tam już nie znajdujesz ukojenia. Piękno wciąż jest, czerwień zeszłorocznych liści, dziwne kształty, nowe głazy, które jakby dopiero narodziły się z ziemi… dotykasz ich i czujesz oną lepkość narodzi i nowości. Oną niepewność, oczekiwanie, te wszystkie pytania, na które drzewom przyjdzie odpowiedzieć.

I wodospady…

I strumyczki…

Las jest wilgotny, ale nie aż tak. Dzięki brzozy! Miękkie podłoże, jakbyś chodził po jakimś pieruńskim, najdroższym dywanie. Mszany, ale i iglasty… nic tylko się położyć i zasnąć. Tuż przy kamieniu, który zwę Dziadkiem. Cudownie omszonym, z grzywką, twarzą, niczym rzeźba z Wyspy Wielkanocnej. Niesamowity.

Kochany.

Wyjście do lasu po deszczu jest zawsze przeżyciem. Może i mokrym, ale jednak nie do opisania. Ta świeżość, ten chłodek, ale i ciepło, ta poświata wokół drzew, wszelaka puchata mszastość. Coś cudownego. Naprawdę. Coś, czego nie da się opisać, co trzeba przeżyć, zmacać i dać się zmoczyć. Szczególnie zimą, gdy spodziewasz się raczej mrozu, a dostajesz prawie rąbane tropiki przynajmniej w lesie jakieś śnieżne plamy, przynajmniej tutaj jakaś chłodna bryza, zieloność iglaków, bezlistność liściastych…

Prawdziwość?

A może już tylko wspomnienie…

Ech…

Może to wszystko już nie istnieje, a mi się tylko wydaje, że chodzę, skaczę, turlam się, doznaję… może naprawdę tej natury już nie ma? Gdy człek wsłucha się w te niezliczone nowe strumienie, strumyczki i malutkie, ale donośne wodospady, nagle odkrywające głazy i mszane poletka, nagle bawiące się ze starymi liśćmi, robiące łódeczki no i misie-patysie. Gdy tak człek słucha, to wie, że coś w tym jest więcej, coś, co powinien zrozumieć, ale jednak mu umyka…

I wkurzam się na siebie, chociaż tak naprawdę, przecież wiem… wiem o co chodzi. Wszyscy wiedzą, ale jednak tak niewielu robi cokolwiek. Mniej niż niewielu. Właściwie tylko te porąbane jednostki uznawane za świrów i tak dalej. Przytulajcie drzewa póki są. Bo co, jak znikną… a znikają tak szybko. Zbyt szybko. Jak mnie to niemiłosiernie wkurza, to nie macie pojęcia, ale mogę sobie tylko pokrzyczeć na własnym blogu i tyle. Bo obecnie cokolwiek powiesz przeciwko założeniom jakiegoś tam rządu-zarządu, od razu jesteś niekulturalny, mało obyty, pewno nie dostrzegasz sztuki w tym wszystkim, ogólnie niewrażliwa z ciebie małpa…

Dlaczego znowu niewrażliwa? A widzicie, bo to rondo, na którym mają postawić ten smerfny domek w kształcie kościoła, co jest kilka kilometrów dalej, a które ma drzewo obecnie czczone… no właśnie znowu się ogni. Wycięcie drzewa oczywiście nadal planowane, ale jak ludzie powiesili na drzewie szmatki, to oskarżono ich o niszczenie zieleniny. Ja przepraszam, ale to już raczej były wieńce pogrzebowe… przecież i tak wycinacie oną pięką lipę, więc jak można jej bardziej zaszkodzić? No serio? Weźcie i mnie uświadomcie artystycznie. Człowieka z artystycznym zacięcim, tytułami naukowymi i całym tym szitem…

No proszę…

To, że Dania gnije od środka, ale fasadę trzyma odkrywa się nagle i boleśnie. Szkoda, że ta cała zgnilizna dociera i do nas. Z drugiej strony, przecież zawsze tu była. Durne pomysły, wielkie plany, kopa kasy w błoto, ale co tam, event jest. Zostaliśmy wyspą świata jakiegoś tam chyba pisemka, czy czegoś… W USA, więc nie wiem  co chodzi, ale nic to. Myślicie, że to przez wykupioną w Vogue reklamę?

Of course, Darlings!!!

Tylko niech nie wróci temat odpadów radioaktywnych, które chcą nam zrzucić na dachy… błagam! Bo wciąż nierozwiązany, a wszystko się wali.

Obrzydliwie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.