Pan Tealight i Choinka Pana Tealighta…

„Wszyscy znali historię Pana Tealighta i Tej Choinki. Wiecie, jego pierwszej miłości, której szkielet wciąż gdzieś zboczek jeden przechowywał, tak przynajmniej podejrzewała Ojeblik – mała, ucięta główka. Ale gdy jest się Przedwiecznym i ma się tyle możliwości: światów, wymiarów i czasów… wiecie, łatwo mu było ukryć wszystko.

Ale nie Tą Nową.

Szeroką w biodrach, dołem rozłożystą.

Zieloną i świeżutką… pachnącą, lekko wilgotną w odpowiednich miejscach, kołyszącą się, gdy tak podskakiwała na swoim, obutym w coś błyszczącego i świetlistego, pieńku. Miała mała grację w sobie, no i wcale, ale to wcale nie była mała, serio. Gęste gałęzie, jeszcze gęstsze, lekko puchate igły, no i oczywiście ona prostota trzonka. Po prostu była idealna!!! A do tego ubrana ze smakiem. W ten, najpopularniejszy chyba w tym roku zestaw srebrzystości, złota i białych kwiatów gwiazdy betlejemskiej.

I to prawdziwych!!!

Miała lampki, ale nie ciągnęła za sobą kabla, gdy tak tańcowała w te i wewte za Panem Tealightem. No uczepiła się go jak ów mityczny rzep psiego ogona. Wiecie, rzep psiego ogona, że ten ogon go wyhodował… no proste, co nie? Mniejsza. Bombeczki miała oczywiście szklane, matowe i błyszczące, brokacone i nie, do tego i gwiazdki i koniki srebrzyste i jeszcze śnieżynki, a na samym czubku oczywiście sławetny, choinkowy czubek, ale u niej… u niej widzicie to było coś pióropuszowego, coś jak srebrzysto-złoty ptak, paw a może i nawet feniks? I nic z niej nie spadało. Nie łańcuchy, niczym one piórzyste boa sławetnych tancerek i piosenkarek, wodewilowych strojniś… ni cudownie cięte i czesane włosy anielskie, które Księżniczki i Królewny próbowały jej podebrać. Zresztą nie oszukujmy się, Wiedźmy z Pieca też!!! A jednak, jakby wszystko na niej odrastało, nic a nic nie traciła na swojej idealności, choć jak nic cięta była…

Równiutko.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Czasem zaświecie słońce…

Naprawdę.

Pośród onej wietrzności, wilgotności i wszelakiej szarości, czasem otwierają się wrota niebios i wyłazi słońce. I świeci. Może i dziwnie, ostro i boleśnie, pokrętnie niezimowo, wrogo nawet, ale jednak świeci. Może nie daje ciepła, ale i tak ciało od razu zwraca się w jego stronę… Ale nie świeci na wszystko, nie. Raczej tworzy specyficzny tunel, na którego brzegach czają się szarości przyciężkie i wszelakie śnieżyce, burze wietrzności, opady i sztormy. Chmury opuszczają się na moment, ale zaraz wracają odbierając niebu oną chwilową błękitność, a ziemi zielonkawość wszelką.

Naprawdę czasem świecie słońce.

Naprawdę…

Na żywopłotach przysiadają ptaki, głównie wrony, bo to przecież wciąż ich czas. Grzebią tu i tam. Prężą się i stroszą pióra dzielnie stawiając czoła, grzbietu i ogona wiatrom. Może i czasem wiatr nimi trąca, może i nawet nimi buja, może jedną i drugą potrąci nawet, ale jednak, wciąż drepczą. To po polu, to przy wiatraku, to znowu na plaży, bo w końcu wilgoć sprawia, że robale są wszędzie, ale… plaża jednak ma swoje zwolenniczki. Mimo wiatru, mimo zdarzających się ludzi, czują się na onych porzuconych wodorostach świetnie. I jak pięknie wyglądają. Głównie wrony szare, jakby czarne jednak nie gustowały w morskim żarciu – może poczytały o zawartości plastiku w sushi? pierun wie – odbijają się od wyrazistego dywanu wodorostów. Przepięknej mieszaniny kolorów, pośród których zdarzają się wszystkie barwy i odcienie…

Kurtyna chmur, dołem szaro-błękitna, górą biaława, niczym gigantyczna fala z grzywaczem lekko ułagodzonym… podnosi się i znowu coś pada. Tylko co? Czy to deszcz, czy śnieg? I znowu wychodzi słońce i przez chwilę wszystko jest takie pełne. Otrzymujecie w jednej chwili całą masę przejawów pogodowych.

Bo tak…

I znowu niebo się otwiera, a teraz zamyka… i znowu pada.

Człowiek się ogaca jak tylko może, bo wiecie, ogrzewanie drogie, więc trzeba starymi sposobami. Na cebulę. A szczególnie gdy się tak siedzi przy kompie, to po prostu ciągnie od ziemi, w szczególności. A tak, od ziemi. Wiecie, tutaj nikt nie dba o izolację, bo przecież wsio ma oddychać, a więc pleśnieć. Ciekawe ilu z tak zwanych migrantów zaskoczonych jest ilością pleśni na Wyspie? I jej różnorodnością. Na pewno moje zatoki jak nic stały się specjalistami…

I znowu niebo się zamknęło i znowu otwiera…

Może to i śnieg, ale tak mokry, że trudno się rozeznać, a wiatr szczypie w co tylko może. P prostu idealnie. I ten dziwny zapach w powietrzu. Taki domagający się ognia i wszelkiej wysuszalności. Znam go z bardzo dawnych czasów. Po prostu pradawnych. Ale w końcu tutaj tak niewiele się zmieniło od dawności, więc może nic w tym dziwnego? I znowu niebo się zamyka i chyba już nadejdzie zmrok. O czwartej. Bo czemu nie. Teraz czas na świece. Bo przecież w końcu ma być hygge, nawet jeśli nie jest…

… to na pokaz ma być.

No nic to… święta idą, choinki nadal stoją… może trochę poruszone, może naderwane wiatru strzępem, wszelakie świąteczności w tym roku bardzo cichsze, bardzo dziwnie pogrzebowe, ogólnie mówiąc dziwny smuteczek. Ale damy radę. No przecież kurna trza oddychać!!! Nie ma innej opcji. Może jednak spadnie śnieg? No weźcie no, niech spadnie, choć troszeczkę, choć na tydzień, choć dużo, bardzo dużo, zasypie, zamuli, przykryje i już nie wypuści spod pierzynki śnieżynek…

Ekhm! Tak wiem, nie każdy pewnikiem ma takie wariacje niekoniecznie seksualne. LOL No co? Śnieg mnie kręci. Naprawdę. A Wyspa obsypana śniegiem jest po prostu marzycielsko nie do ogarnięcia. Po prostu masywnie przytłaczająca pięknem. Jedyna. Cudowna i zniewalająca.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.