Pan Tealight i Światełka…

„Właściwie to od dawna żadnych Ufoków nie było, tak przynajmniej twierdził Pan Tealight, a Przedwiecznemu chyba należy ufać, czyż nie? A może po tak długim czasie istnienia należałoby brać pod uwagę jakąś amnezję, czy co… lub wiecie, zwyczajne olewactwo, bo w końcu zwykle i tak siedział w swoim fotelu i żłopał tę herbatę. Żłopał i żłopał tonami… znaczy hektolitrami… Jakby tak naprawdę tylko na tym mu zależało, jakby jego ciało potrzebowało parzonych listków, ziółek, kwiatków i wszelakich, suszonych owocków. Może i ktoś mu czegoś dosypał? Choć z drugiej strony pili to wszystko razem z Wiedźmą Wroną Pożartą, która też herbaciana i pijna, więc…

… może nie?

Ale przecież Ojeblik – mała, ucięta główka, widziała światełka. Kolorowe. Żółte, brunatne, czerwone i niebieskie. Zielone i perłowo-tęczowe. I jeszcze takie dziwne, różowo-miodowe, które zdawały się na nią spoglądać. Tłumaczyła to każdemu kto chciał czy nie chciał słuchać, ale z racji, że większość i tak jakoś ostatnio powolna była i mało zborna, to wiecie… nie słuchali.

… a miała rację.

Jak zawsze, gdy nie słuchali ona racja była mocniejsza i silniejsza. Większa i bardziej przenikająca. Ale gdy tak w końcu podturlała się za Wiedźmą Wroną na spacer, gdy tak przysiadła, czy raczej podturlała się pod drzewko, na meszek, to pomyślała, że to raczej nie ma sensu i przecież na co to wszystko komu? Gdy jej towarzyszka sikała w zagajnikach wszelako pokręconych, płosząc zwierzynę, oczywiście tą niezboczoną, co to oglądać księżyca w pełni na ziemi prawie nie chciała widzieć… bo oczywiście i znalazły się takie podglądacze wstręciuszki. Z drugiej strony przecież było za darmo, bez ograniczeń, więc dlaczego nie? Jak już dają, to co tam w zęby zaglądać?

He?

No więc wmontowała się w mech i zamyśliła się na onymi światełkami, a potem… zniknęła.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Wychodzi…

Spieszysz się.

Bardzo.

Zdążyłaś umyć zęby i założyć coś na tyłek, oczywiście bierzesz aparat i baterie na zapas… po drodze łapiesz się na tym, że pamięć zajęta cała, więc starasz się usunąć z niej coś cięższego i pada na film z falami, na który się zapatrujesz i nie możesz gał oderwać, a przecież… powinnaś lecieć. Masz tylko chwilę. Podobno? Tak przynajmniej twierdzą twoje kiszki i coś w powietrzu.

Wychodzisz…

… a tam i wiatr i deszcz, i grad wpadający za koszulkę. I wodorosty na plaży i meduzy, takie piękne, takie połyskujące, takie klejnotowe. Takie… nierealne. I to powietrze i ta dziwność w powietrzu i mokry szelest liści. Niestety… brak jesieni złotej i bursztynowej i choć w szarości one kolory wciąż jeszcze miejscami czarują, to już więcej tej nagości. Ale nie na plaży. Tutaj wciąż jeszcze natykasz się na bursztynowość i czerwienie. Biele czarowne gładkich kamieni i te niesamowite szarości wilgotnych głazów. Oczywiście wszystko się zmieniło… jak zwykle o tej porze. To już nie ta plaża co wcześniej, nie ta, którą tak dobrze poznałaś. Zmniejszyła się i zmieniła.

Przekształciła się.

Ale te meduzy!!!

No mniejsza, o nich już przecież było, idźmy dalej. Tak, gdzie więcej liści, tam, gdzie ich nie ma w ogóle, tam gdzie telepią się łódki, gdzie wszystko znowu czeka na wielki wiatr i wielkie fale. Na zmienność. I na Jul… bo przecież to już za rogiem, szczególnie tutaj, gdzie wszystko zaczyna się i kończy wcześniej.

Nie robisz tym razem zbyt wielu zdjęć, bo słońce znika, chmury wielkie i ciężkie zawisają ci nad głową, jeszcze chwila i znowu wszystko się zmieni, więc uciekasz do domu i bierzesz się do roboty wciąż wdzięczna za to, że możesz tutaj być. Mieszkać w miejscu, w którym jest wszystko. Gdzie z domu widzisz morze, kilka kroków dzieli cię od lasu i strumienia i jeszcze kilka od plaży…

Może dziś nie potrzeba zdjęć.

Może są takie dni, które powinny się obyć bez nich?

Uchodźcy.

Tak, będzie dziś o tym, bo śmiech mnie durnawy bierze i tyle. Bo naiwność, brak historycznego oczytania i wszelakie kłamstwa i brak akceptacji inności z Danii wychodzi. A przy tym pijarze… to po prostu śmiech na sali!!! A o co chodzi? No i uchodźców. Znaczy się, weźmy w końcu zerwijmy klapki z oczu i powiedzmy… importy. Znaczy imigranci, którzy oczywiście Duńczykami być nie chcą.

Po pierwsze zostaną zmuszeni do nauki jak to rodzicem być. I tutaj właściwie śmiech na sali się zaostrza, bo mają ich uczyć Duńczycy, którzy już dawni zwalili wychowanie na szkołę. Sorry, ale nikt dzieciakiem się nie zajmie. Jedno o roboty, drugie też i tyle… a jeśli o tym mowa, to kobiety mają iść do roboty. Dania jest oburzona tym, że Muzułmanki nie chcą iść do pracy, tylko chcą zajmować się domem. Czy ktoś mi wyjaśni tutaj gdzie tu równouprawnienie? Od kiedy to nie można być housewife? Od kiedy to wychowanie dzieci jest złem? No ale… co ja się znam, przecież nie mam dzieci…

I numer trzy wielkiego planu – śmieci. Po pierwsze chcą nauczyć nieśmiecenia. Z przykrością przypomnę, że Żydzi próbowali i nadal z łatwością w Jerozolimie rozróżnisz dzielnicę żydowską od muzułmańskiej. Problem śmiecenia i bałaganu od tysiąca lat był i nie przemija – patrz Niemcy. A po drugie, zatrudnienie. Chcą zatrudnić ich jako śmieciarzy, bo wiecie, w Danii czy Polak, czy Tajka… wychodzi na to, że wszystko my ino niewolnicy rasy panów. Za każdym razem jak ktoś puka do drzwi wiem, że weźmie mnie za sprzątaczkę rąbanego sułtana, który tutaj mieszka. I jeszcze nigdy się nie pomyliłam. Poza listonoszem, on już nie popełni tego błędu. Teraz widać imigranci wszyscy mają zaczynać od dołu… i nie podoba im się.

Jak to się skończy?

Wybaczcie, ale boję się myśleć.

Odmawiam myślenia!!!

Bo ja kocham tę nacjonalistyczną Danię. Rozumiem ją, ale też nie wszystko do końca akceptuję, no nie da się, gdy ma się własny rozum. Mam flagę, mam świeczki, jestem naturalistyczna i niereligijna… ale też widzę jak rdzenni pomiatają nami „białasami”, więc… dyskryminacja jest tutaj obecna i ma się dobrze, więc dlaczego tak wciąż cię kocham Danio? Nosz to musi być psychiczność ma własna.

PS. Archeologicznie… nowy skarb. Wybaczcie, ale nie jestem w stanie nie by wkurwiona. Czy to przez studia, czy przez to, że nazywają ich ARCHEOLOGAMI, a właściwym określeniem jest: osobnik z bipczącym drogim urządzeniem, który coś znajduje i wyciąga bez żadnego szacunku. Moi profesorowie obracają się w grobach, a może i nie. Już nie wiem. Chyba już w nic nie wierzę. Bo z tej sytuacji nie ma wyjścia. Zabronisz – i tak będą to robić, tylko nie powiedzą, pochwalą się pewno w mediach społecznościowych, więc będzie można ich znaleźć… ostatnio na ręce znajomej znalazłam coś, co powinno być w muzeum, ale. Who cares, right? Po prostu. Tak, zrobią odkrywkę, ale co z tego? Przecież największa szkoda została już wyrządzona.

Przecież…

Sorry, za bardzo mnie to wkurwia. Dobrze, że nie mój wczesny brąz i kamień, bo bym trzeszczała w szwach.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.