Pan Tealight i Dziwny Kolejny Problem…

„Ogólnie mówiąc, by rozpatrzeć ów problem, należy najpierw sobie uświadomić, że Wiedźma Wrona Pożarta nigdy nie miewała względnie normalnych problemów. Wiecie, nudnych takich, totalnie nierozwiązywalnych bez upuszczania krwi, ofiarowania dziewicy na rozstaju dróg, tudzież bez złożenia ofiary z piętnastu białych byków i trzech czarny trzech krów. Bez szantowania zaklęć, wszelakich nagich tańców, no i koniecznie rozpalenia co najmniej pięciu czarnych świec oraz dwóch białych. Wiecie, trzeba mieć klasę. Ale jeżeli chodzi o Wiedźmę Wronę, to nie. Jej problemy od razu musiały przybierać formy pokrętnie cielesne, najlepiej dość dziwaczne, miejscami nawet rozczłonkowane, z brakującymi częściami i dziurami wypchanymi pakułami… z dziwnymi mowami, pieśniami, albo gorzej, dźwiękami, które najpierw trzeba było rozcyfrować, a ile można starego Champolliona z grobowca wywoływać? No ile. W końcu chłopak się wkurzy mocniej i nie zmumifikuje człowieka, jak będzie potrzeba. A wiecie, taka potrzeba na pewno się pojawi.

Należy też zrozumieć naturę Wiedźmy Wrony, która z jednych rzeczy robi problemy wielkie, a reszta świata, w ogóle nie zauważa onych problemów, nawet pod mikroskopem elektronowym, oraz to, iż dla niej problem, to coś bardziej zmyślnego, i szantażującego jej umysł, niż u innych. Ona zwyczajni nie olewa problemów.

Niezależnie o ich rozmiarów.

Sorki!!!

Przejdźmy jednak do onej natury Problemu, która niestety zdawała się by aż nadmiernie ekshibicjonistyczna. Nie dość, że łaził za Wiedźmą wszędzie, nie dość, że wprowadził się jej do Chatki, nie dość, że wkurzał wszystkich i ogólnie powodował niesnaski, to na dodatek… to na dodatek robił to na golasa. Serio… i jeszcze chodził w taki sposób – tłumacząc się problemami z kręgosłupem – że wszystko mu powiewało, kręciło młynki i ogólnie mówiąc było widoczne. Naprawdę było źle.

Naprawdę.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Skrzywiona litera” – … nie. I to z tak wielu powodów, że aż mnie telepie. Nie z powodu tekstu w stylu: ale to już było. Nie z powodu nielogicznych bohaterów i ogólnie nie!

Opowieść na wskroś amerykańska, zahaczająca o przeszłość poniewolniczą, o one związki mieszane i przyjaźnie kolorowe. Byłoby okay, gdyby zbrodnia i kara, jako nastąpiły, ale one, widzicie, one serio postanowiły zastrajkować. Podobnie zresztą postacie. Coś w nich szwankuje. Może i główny samotnik jest intrygujący, ale mam wrażenie, że coś takiego już czytałam, a jego były przyjaciel… nosz nic tylko zdzielić przez łeb durnia.

Ogólnie… książka może być ciekawa, może się spodobać, ale brakuje jej tego czegoś. Czegoś, co wciąga, co sprawia, że nie możecie się oderwać, co pozwala wam mieć nadzieję na inne zakończenie tej powieści, że jednak nie domyśliliście się zakończenia. Że może… ale nie. Tego wszystkiego zabrakło. Zabrakło też dobrego pisania. Takiego od serca, z duszą, takiego ludzkiego. Osobistego. Mocniejszego. Mniej rozlazłego i nie tak obrzydliwie topornego. Bo tak naprawdę wszystko wiecie o tej powieści prawie od początku. I to strasznie wkurza.

No, przynajmniej mnie wkurzało!!!

Wieje…

We wszelakiej cichości Wyspy oczekującej na kartoflane ferie powoli liście drzew zmieniają swe barwy. Jakoś tak pojawia się zapach, ten jesienny i ten zimowy, wiecie jednocześnie. Temperatura spada poniżej 10 stopni, więc jest dość nieźle chłodno jak na nasz urodzaj pogodowy. Ale jak zaświeci słonko, to serio cudownie jest. To niskie światło, dziwnie jaskrawo błękitne miejscami, odbijające pierwsze kolory, starą zieleń i oczywiście morskość.

Oj tak, morskość ma się super.

Piękna jest.

Nadrabia brak kolorowości na drzewach, ale musicie ją złapać. Bo wszystko to kolorowe trwa tylko chwilę. Jeden sztorm lub dwa i znika kolorowość. Będą oczywiście wodorosty zielonkawe i burgundowe, ale już zwiędnięte. Mniej onych drzewek pływających, dziwnych, przypominających w wodzie jeżyki cuda, które wyjętę wyglądają jak zwiędnięty… ekhm!!! Ludzie przechadzają się brzegiem, albo biorą łódki i płyną pierun wie gdzie… Jest w tym tak maksymalna wolność, choć wiesz, że też płacą za parking i leją beznzynę w bak… no chyba że kajaki, tak ci to muszą mieć w ramionach, nogach i kręgosłupie, co nie? No więc ci są raczej sporadyczni o tej porze roku, ale wciąż… przecinają słońce. Zachód słońca, wschód księżyca. I choć pływanie w ciemności nie jest bezpieczne przybrzeżnie – pamiętajcie, że dookolność wilgotna Wyspy najeżona jest skałami i tak naprawdę nie zawsze wiesz, która akurat się wynurzyła, a która nie. Wiecie… niczego nie można być pewnym. No i zawsze mogą was porwać Syrenice, Krakeny albo Morskie Trolle. Może i to miłe towarzystwo, ale przy tej temperaturze lekko hipotermiczne. Tym bardziej, że nocki dobijają już do 5 stopni!!!

Ale i tak kocham oną morskość. Chociaż czasem muśnie człowieka wodorostem, a ty już masz w głowie obrazy ze wszystkich morskich horrorów, które oglądałeś i jesteś pewien, że to to, bo przecież nic innego… więc… boisz się. Podrywasz nagle, skaczesz niczym delfin i przypominasz sobie, dlaczego gatunek wylazł z wody.

Zwyczajny atawizm, nic więcej, uwierzcie mi!!!

Albo lepiej nie. LOL

Wschody i zachody.

O tej porze roku w końcu można się załapać na perfekcyjne wschody słońca od naszej strony. Naprawdę powalające. Zmieniające niebo w płomienny pokaz, w one błękity jedyne w swoim rodzaju, a wodę w mleczność i różowatość dziwną. Albo te granaty, albo chmury, a i nie zapominajmy oczywiście o cudownych złotościach pojawiających się na piasku. Opłaca się nie tylko marznąć tyłek, ale i inne części ciała, bo przecież zdjęć nie da się robić tylko na stojąco. A przynajmniej ja widzę…

… wszystko inaczej i więcej.

Niby mogę to wszystko spróbować namalować, ale jednak po co? Może warto zmienić aparat na zawsze z pędzlowej miękkości? Ale czy da się całkiem wyrzucić z siebie farby? Na razie, nie oszukujmy się, nie mam miejsca. Chatka jest malutka, wypchana i ma dywany. A choć dywaniki, tudzież raczej wykładziny, sztuczne są maksymalnie, parzą mnie w tyłek i nogi i raczej łatwo się z nich plamy wywabia, to jednak… wkurza mnie to, że brudzę. Że nie mogę rozłożyć i farb i pędzli i tak naprawdę nie wiem ile i jakie je mam. Zapominam o kolorach i… motam się jak wariat. Motam się między sztuką a nauką. Dorwawszy ryty z Ameryki Północnej, które naprawdę tłumaczą moją tezę, nie wiem co teraz zrobić. Może zwyczajnie odpuścić? Bo co to zmieni? A może jednak… tak, tego chcę… wyjechać na dłużej do Szwecji i grzać się, a może raczej zimnić, na głazach tam.

I wiecie co, zrobię wszystko, by spełnić każde swoje marzenie, bo tylko to ma znaczenie. Zwolnienie, odrzucenie tego cholerstwa, które czepiło się człowieka, a człowiek dobrze wychowany i nie umie powiedzieć NIE, a powinien to wywrzeszczeć… i rzucić to. Rzucić w końcu po 10 latach? Ale skąd wtedy kasa? Choć marna, to jednak namacalny pieniądz. Choć przerażająco skromny, to jednak… wolność jakaś.

Jaką wolność wybrać?

Umysłu czy czystych, nowych gaci?

Pisania listów i kartek do znajomych, bo przecież kocham pocztę, a znowu podrożeje, więc… kurcze, ino walić łbem w ścianę, albo znaleźć sponsora. Ktoś chętny? Pamiętajcie, że wszystkie zdjęcia z blogów (www.snebamse.dk www.gallerikobaltowawrona.dk www.bornholmdifferent.dk) i stron na Facebooku: IBornholm, Kobaltowa Wrona, Miś Śnież – wolność dla pluszaków… jest na sprzedaż. Sprzedaję je jako pliki, bo druk tutaj i przesyłka załamują każdego. Koszt to 150DKK, płatne na paypal. Otrzymujecie plik w pełnym wymiarze i drukujecie jak chcecie. Możecie też walnąć sobie tapetę na jakiekolwiek urządzenie.

Możecie zrobić i to i to…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.