Pan Tealight i Kataryniarz…

„Z małpką.

No dobra, może i była wypchana, mocno woniała przyprawionym, aczkolwiek nadobnie zepsutym mięskiem i do końca nikt nie wiedział, czy ona bardziej zombie, czy jednak martwa natura z nutkami, ale… był.

On.

Kataryniarz.

Wiedżma Wrona Pożarta Przez Książki – obecnie na głodzie – zobaczyła go, a raczej poczuła i usłyszała po raz pierwszy, gdy mało rześkim, silnie depresyjnym i dobijającym ostatnie rumianki krokiem, udawała się do Białego Domostwa. No rzeczywiście od dawna go nie było. A ostatnio jak był, to się widać nie złożyło, zresztą… ona miała dziwny stosunek do takowej muzyki, a on dość pokraczny i przemytniczo pokrętny, co do wiecie, no wiedźm.

Ojbelik – mała, ucięta główka kochała małpkę, ale wiecie, zawsze tam miała wybiórczy węch, muzykę też lubiła, więc tulała się pod nogami Kataryniarza, pod katarynką barwną, wykładaną szkiełkami z morza, muszelkami, drobinkami rybich łusek; z frędzelkami łachoczącymi wiatr… z muzyką, którą z jednej strony nie wszyscy słyszeli, ale w jakiś magiczny sposób sprawiała, że wszyscy czuli się mocno niepewnie. Z jednej strony przecież nie wygonią starszego pana w kapeluszu i z fajką, bardziej wyglądającym niczym pozbawiony trójzębu Neptun niż zwykły muzyk, a z drugiej…

… straszna to była muzyka.

I ten zapach.

A jednak jakoś go słuchali.

Może i z grzeczności, może dlatego, iż tak właśnie wypadało, bo starszy był i jakiś taki umęczony z oną siwą brodą i dziwnymi, ruchliwymi wąsami? Z kaloszkami z małe, zielone żabki i szatką przypominającą przykrótką, koronkową, ślubną kieckę z lat siedemdziesiątych. A może to była ta jego magia?

Bynajmniej Wiedźma Wrona jak tylko stanęła za blisko niego, zaczęła dziwnie podrygiwać, dymić, a potem, zbyt szybko i nader boleśnie, urażając sobie to i owo, została odciągnięta na bezpieczną odległość przez swoje Jednorożce. Te jakoś też widać nie mogły znieść Kataryniarza, a jako zwierzaki, zwyczajnie wolno im było wziąć dupę w troki, znaczy zady i ogony i spieprzyć tam, gdzie cisza była wyłącznie naturalna, szemrząca strumieniem i wszelaką liściowością. I trawka smaczna była…

… i grzybki…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Strażnicy światła” – … ale. Ale tak w ogóle, to kurde o czym jest ta książka? Bo jeśli o ornitologii, biologii szczególnego środowiska, to rozumiem, ale opowieść o kobiecie?

EEEE? Serio?

Naprawdę?

Jeżeli pragniecie opowieści o naturze w tak specyficznym, unikatowym, odciętym od reszty świata miejscu, to jest to książka dla was. Dla biologów morza, ornitologów, wszelkiej maści zoologów. Dla naukowców badaczy, tych, którzy wiedzą jak to jest samotnie spędzać czas obserwując tylko naturę i czuć się z tym dobrze. Mieć pasję. Rozumieć pasję. Bo o tym właśnie jest ta powieść. Jeśli chodzi o tych ludzi całą oną kryminalną-thrillerowatość to jest ona ino li dodatkiem. Dodatkiem tak pokręconym, że trudno go ogarnąć. Główna bohaterka – pierun wie dlaczego tu jest i czego chce, a to, co się wydarza… po prostu wiecie jak to się rozwinie. No i kolejne zbrodnie?!!! Helloł! Autor?! Chyba zabrakło jakichś rozdziałów, czy coś?

No naprawdę!!!

Domyślicie się kto co i dlaczego od razu. Ale opisy przyrody mogą was ująć. Dla nich można przeczytać tę powieść. Dla tej bohaterki… nie warto. Jest niepełna, dziwaczna, wkurzająca. niby kocha fotografię, a nie zachowuje się jak fotograf, jak ktoś pragnący uwiecznić wszystko lub choć bardzo wiele. I po kiego pchała się akurat tutaj. Niby to wyjaśnia, ale to nie ma sensu.

A braku sensu i spoistości nie trawię.

Jako opowieść o naturze – tak, ślicznie spisana, ale ludzie są w niej całkiem niepotrzebni. Jakoś lepiej traktować ich jako zbędne tło.

Na plażach pustki.

Fale znowu zmieniły linię brzegową i podmywają człowieka leżącego na brzuchu, co to chce cyknąć sobie ładne wodorosty. Bo kolory one mają czarowne. Wiecie, takie mega jesienne. Wszelakie żółcienie, rdzawości, brązy, czerwienie. Jaśniejsze, ciemniejsze, z bąbelkami albo i bez. Po prostu bajeczne, gdy utopi się to wszystko w błękicie wody, bo jak macie szczęście, a mogliście je mieć przez kilka ostatnich dni, to jest słonko. Może i czasem jakaś chmurka je przykryje, ale na plaży gorąc patelniowy i seryjnie można się popluskać… ale odradzam, bo wczoraj akurat fale zbyt wielkie były od naszej strony. Oczywiście maluchowi, który pod opieką okutanych rodziców bawił się przy ujściu rzeczki nic się nie stało. Nie dość, że miał opiekę, to był na tej totalnej płyciźnie i ubawu miał co niemiara!!!

Ja też.

Na pewno rodzice puknęli się kilka razy w głowę, ale co mi zrobią? No co? Złapią i nakażą zachowywać się po dorosłemu? A może i po ludzkiemu? A co to w ogóle znaczy w dzisiejszych czasach? Mieć żonę płci męskiej w wieku nastoletnim? No wiecie… miałam nadzieję, że sąsiad serio się zakochał i wiecie, będzie Bollywood love story, ale raczej nie. Wyglądają jak dziadek i jego nastoletni wnuczek… a na dodatek przedstawia go jako lokatora? Znaczy co? Znowu jestem wyłącznie naiwna?

Pewno tak.

Durna i tyle…

Nie wiem, naprawdę lepiej patrzeć na tych umarłych dawno temu, ale jak i im współcześni próbują dopisywać jakieś dziwaczne relacje, zamiast najprościej w świecie pomyśleć, że baby tez mogą więcej, że siły mają i perswazję w sobie… Dlaczego nikt już nie czyta książek historycznych? Na przykład o tych wielkich kobietach, o tych wrednych babsztylach knujących i spiskujących, mistrzyniach trucizn wszelakich… wiedźmach. Mniam!!! Dlaczego nikt już o nich nie pamięta? Przecież tyle mamy przykładów? Pewno, że niektóre posłużyły durnym, męskim ideologiom, ale to też historia. My też już historia tak naprawdę, z każdą upływającą sekundą. Nie mieści wam się w głowach, że też jesteśmy jakąś ideologią? Nie. Bo jesteśmy tymi definicyjnymi żabami wrzuconymi do zimnej wody i powoli gotującymi się. Co prawda czasem wpada jakaś nagle i krzyczy, ale nazywacie ją idiotką… bo przecież lekkie ciepło, to nie wrzątek.

What’s cooking?

Może i jesień nadchodzi, ale jeśli chodzi o kasztany i żołędzie, to są jeszcze w mocnych powijakach. podobnie zresztą i liście, serio. Próba otwarcia jakiegokolwiek kończy się marną papką, albo białym wciąż nasionkiem. Dziwne, co nie? Ale z drugiej strony wszystko jakieś takie dłużej było wiosnowe, wszystko jakieś takie opóźnione było, więc nie dziwota.

Ale co to mówi o zimie?

A o jesieni w ogóle?

No zobaczymy.

Na razie Wyspa żyje tygodniem kultury wszelakiej, co oznacza, że niektóre miejsca popasu są otwarte, ale jeśli wydaje się wam, iż oznacza to mobilizację malarzy i rzeźbiarzy, to się głęboko możecie zdziwić. Jeden, bo się przeprowadzał, zrzucił przed muzeum w Gudhjem, onym krwawym, takie dwie RZEŹBY. Jedna może jeszcze… yoni z dwustronnym przelewem więc gdy się napełnia t płynie z niej i od przodu i od tyłu… a drugie, to zwykły, lekko ociosany kawał ciemnego granitu i koniec. Żadnej tabliczki, żadnego oznajmienia, opisu, ani kto jest autorem. To, że ja wiem, to czysty przypadek. Serio… wolałabym oną cudną trawkę i stokrotki, które tutaj potrafią tak szaleć. Teraz przed muzeum zrobił się dziwny burdel. Pozostałości po onych biało czarnych, drewnianych palikach, cudna mewa, która uwielbiam – jedyne pełne dzieło sztuki, potem tubular bellsy, wyglądające wciąż jak rąbana Golgota i przerażające świeżym drewienkiem i onymi cudacznymi rurkami, no i oe dwa kamienie. Sporawe mocno. Tosz nie lepiej drzew dosadzić? Co? Choć niskopiennch? Albo z kwiatów coś stworzyć? No ludzie, no?!!!

Ale wiecie, dla Duńczyków to za tanie zwyczajnie. Tutaj sztuka się liczy podług zer za pierwszą liczbą. Oj, taka nacja.

Ale tydzień kultury mamy. Nie żeby miało to jakikolwiek wpływ na kultur w ogóle, ale jak nic znowu zrobią jakieś szacher macher i zetną drzewa, postawią koszmarki, zniszczą piękno, by udowodnić wyższość człowieka nad naturą. Bo mogą, co nie? Bo to tak ładnie wygląda potem w papierach… a czy serio tak trzeba ukulturalniać Wyspę, na której co drugi to malarz, rzeźbiarz, cuda z nici tworzący, z wełny, ten tkający, malujący tkaniny… dmuchający szkło, czy na kole obracający ceramikę. No bo pibermaker zmarł, więc wiecie, w tym mamy wakat.

Czy mnie gdzieś zaprosili? Dostała plakietkę, ale wiecie, w godzinach pracy za darmo… albo lepiej, ino w godzinach pracy otwarte.

Śmiech na sali!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.