Pan Tealight i Polecie…

„Ale przecież jeszcze nie czas.

Parności wciąż się zdarzały, więc o co z tym wszystkim chodzi? No wiecie, o te transparenty Jesieni? Te nawołujące o wszelakiej ubieralności, grzybów zbierania, ogólnego i wszelkiego ogarniania się i przedzimowania? Zbierania jabłek, oczywiście i wszelakiej innej owocowości, szykowania kopców, wszelkiego czarowania ciepłości na przyszłość… marzeń o ogniu w kominku i jeszcze może o kubku herbaty, śnieżnej zadymce i jeszcze wiecie… prawdziwej zimie.

Ale na razie miała być tylko jesień. I co bardziej zaskakujące, chciała przyjść jak rok temu, wcześniej o miesiąc. Ale przecież wszelakość Wyspy wciąż była letnia. Może i temperatury nie były jakoś takiej wysokie, może i wiecie, wciąż jeszcze wsio było zielone i ogólnie mówiąc leniwe, ale jednak… Jesień już się reklamowała. Porozwieszała transparenty, porozstawiała tablice. Ogólnie mówiąc czuła się już jak u siebie.

Serio!!!

A przecież Lato wciąż jeszcze miało swoje… niecałe kilka tygodni. Wciąż jeszcze mogło zaszaleć, wybuchnąć upałami, wszelakim szaleństwem bikini i ogólnie mówiąc, potrzebą wakacjonowania się!!! Czyżby miało dojść do jakiegoś starcia? Walki nawet? A może i… wiecie, przepychanek w stylu wszelakiej przemocy? Może jednak tym razem mieli sobie dać po ryju? Albo w onym starodawnym stylu… wiecie, jakoś tak na pistolety, a może i szpady? Może zbierali już sekundantów?

Na Wyspie naprawdę panowało napięcie!!!

I nie był to wiedźmowy PMS.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Czarny dom” – … okay. Czytałam już powieść tego autora o wyspie i było… nie do końca, więc chciałam spróbować raz jeszcze.

I to chyba był mój raz ostatni.

Opowieść przenosi nas w to dziwne, specyficzne miejsce, wciąż tkwiące w dalekiej przeszłości. Dziwnie pradawne, opierające się wszelkim zmianom, ale też poprzez całą masę retrospekcji – dzieciństwo głównego bohatera – otrzymujemy ten świat takim, jakim był. Brutalnym i zimnym. Wrednym i twardym. Gdzie natura nigdy nie odpuszczała a cierpienie było codziennością, więc dlaczego nasz bohater do niego wraca, w te znienawidzone progi?

Oczywiście z powodu zbrodni.

I tutaj wszystko się wali. No bez urazy, ale jak się można nie domyślić TEGO. No nie powiem czego, ale jednak… serio? Przecież wszystko wskazuje na jednego sprawcę. Ale… przeciągające się retrospekcje, ogólnie dołujące obrazy, cały ten nastrój smrodku i pustki… dobija. A przynajmniej na mnie podziałało depresyjnie. Jeszcze religijne wstawki. Ja dość trudno je znoszę. Takie trochę nawiązanie do „It”, ekhm, no wiecie, możliwe że tylko ja je zauważam. Ale… Przede wszystkim powieść jest podstawową historią z cyklu: hej, wróciłem po latach, choć nie chciałem i wcale mi się tutaj nie podoba. Nadal. I tyle. Tak naprawdę zbrodnia jest tak bardzo w tym wszystkim nieważna, a zakończenie tylko dla tych o mocnych nerwach.

Jakoś mnie ten autor nie przekonuje.

Pewno, geografia niesamowita, ale osobowości dziwnie przewidywalne i takie, które chcesz kopnąć w dupę, jakoś ukrzywdzić. Morskość… to mam za oknem, a narracja – dość przyciężka. Nawet mocno miejscami. Ciekawe może miejscami, psychologiczno-społeczne, ale trudno się czyta.

Zachody słońc…

Obiecałam sobie w tym roku polowania na zachody słońca. No wiecie, z aparatem. Ale oczywiście nic z tego. Pogoda była jaka była. Cudowna i niesamowita, ale kiepska dla zachodów słońca, więc ino pływanie i mniej kolorków, ale za to milusi chłodek. Jeżeli chodzi o zachody… ubogo. Nie żeby wcale, ale wiecie, całkowita loteria. Załapał się człek na dwa i wiecie co, starczy.

Jeden po prostu powalił odblaskami na kamieniach, na skałkach na ruinach… drugi zwyczajnie zaskoczył tymi fioletami wyłażącymi ze skupisk wodorostowych. Jakby słońce zasysały, a potem oddawały jego światło, ale inne. Do tego te fale, ta maciupka chmureczka, lekko zawinięta nad słońcem i jakoś tak… czarująca wszystko. Może i szybko się skończyło i totalną czerwienią, ale było niesamowicie.

Drugi zachód był inny, całkiem goniony.

Zachód wszelako powalający, ale potem słonko zakryła chmurka i się wkurzyłam. No bo wiecie, całe niebo gołe, a ta musi siedzieć akurat na słonku, ale i tak spektakularne, gdy się wszystko zaczęło zbliżać do linii morza. Bo nagle się okazało, że zachody mogą być nie tylko czerwone, ale i bzowe, liliowe, oraz wszelako różowawe i dziwnie mgliste i jakieś takie… z wyższej półki.

I tak teraz sobie myślę, że już czas na wschody. Że już czas na to, by zacząć na nie polować, bo w morzu pojawiły się implanty, znaczy galaretki, a wiecie, lekko się nie dogadujemy ze sobą. Jakoś tak… no sorry, ale mnie przerażają, a na dodatek wiem, że przypływają do nas ostatnio i te parzące, więc… wiecie, jest dziwnie. A wciąż przecież można pływać. Wciąż można, a ludzików nie ma!

Kompletnie!!!

Ale one są!!!

Królowa była… ekhm, niepracujący mogli oglądać.

Tak, piję do burek!!!

A tu macie więcej zdjęć, jak was to kręci. Prawda jest taka, że w necie od razu całe wrzaski, że należy ją ubić, zlikwidować i tak dalej. Dania łatwo niszczy, a potem żałuje, ale mniejsza. Nikt nie kuma, że taka rodzina to bilboard reklamowy i wabik na Turyściznę i tak dalej. A ktoś w tych pałacach mieszkać i sprzątać musi. LOL

A ja po raz pierwszy sobie Królową obejrzałam.

Wiecie, tak z bardzo bliska.

I było to dziwnie niesamowite przeżycie. Takie pierwotne, atawistyczne. Cudownie powalające. Wiecie, zmuszające by się ukłonić, choć przecież pani wcale nie była w koronie, ani coś… Amerykańska Turyścizna jest wzburzona tym, że pozwalamy królowej tak po prostu łazić po Wyspie. Nie wiem jak wyjaśnić mieszkańcowm DziwnoUSAlandu, że u nas królowe nie chodzą na smyczy, ale ich z chęcią bym przywiązała do jakiegoś palika.

Ale wróćmy do mojego uczucia.

Po pierwsze Królowa Margrethe jest jednak niższa niż mi się wydawało. Naprawdę, po drugie wygląda o wiele śliczniej niż na zdjęciach, babka wciąż ma seksapil jak nie wiem co, a po trzecie – od razu wiecie, że to królowa, choć nie ma korony, a i buty zwyczajowe. Jakoś tak wiecie. Śmieciowe DNA podpowiada, że dany osobnik nosi w sobie oną starą krew. I to nawet wtedy, gdy nie jesteście wampirem, serio. To się czuje i człekowi się robi to coś z nogami… i się kłania.

Niestety pogoda była straszna.

Duszne powietrze totalnie afrykańskie, pył jakiś, piaski Sahary, czy inne szity… do tego lodowaty wiatr. No po prostu nie dało się wytrzymać. Po raz pierwszy człek zapuścił aircona!!! Po raz pierwszy tego lata, na koniec lata. Przez dwa dni tak się męczyliśmy, ale na szczęście dziś już jakoś lepiej. Chłodniej, da się dychnąć nawet za dwie czy trzy dychy i wiecie, no cudnie jest. Znowu. I puściej… bo to sierpień, sklepy się pozamykały, inne działają na slołmodzie.

Wszystko jest spokojniej i ciszej.

Cudnie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.