Pan Tealight i Markotny Troll…

„Po długim odwyku od nowych książek, Wiedźma Wrona Pożarta konsumowała je teraz w przerażającym tempie. Nie żeby to jej przeszkadzało w przemierzaniu wszelakich kątków i zakątków Wyspy, oj nie, ale wiecie… była trochę mniej uważna, a sezon się zaczął. Oto i Okres Polowania na Pieszych!!! Turyścizna rościła sobie prawa do wszystkiego i wszystkich, jakby każdy tutaj miał być na jej skinienie, jakby w onej swej królewskiej mości wszelakiej przybyła… żądała, nie prosiła, błagała, raczej uważała za logiczne, iż dostanie wszystko.

Dlatego chodzi z nią i za nią wszędzie.

Chodzili gdy mamrotała i gdy przerzucała strony prawą częścią siebie, by lewą sfotografować nadmiernie olbrzymiego maka, z którego Makowa Panienka była nadzwyczaj otyłą, ale też i przemiłą osobą. No i wiecie, zawsze miała dostęp do Mleczka Makowego, a Wiedźma Wrona ostatnio postanowiła sobie nie stronić od wszelakich wzmocnień i umocnień, dlatego… lubiły się jakoś. A może tylko znosiły, tudzież nadzwyczaj zważały na to, że jedna jest klientem, konsumentem, a druga producentem, który rajcuje się swoim własnym produktem i rozpływa, jeżeli tylko ktoś poklepie ją po szerokich, otłuszczonych pleckach odzianych w makową kieckę z odkrytym i tyłem i przodem, i środkiem i jeszcze rozcięciami po boczkach…

Dlatego trzeba było ją pilnować.

Nie dość, że ładowała w siebie nowe historie, to na dodatek wpadła na Markotnego Trolla i była w stanie poświęcić mu wyłącznie niewielki ułamek swojej uwagi. A właściwie… właściwie, to ona tylko coś mruczała pod nosem, podobnie jak on przygnębiona, przybita i wszelako dołująca wszystko dookoła, a oni poruszali jej rękoma i głową. Była niczym ta laleczka ze sznureczkami w ich dłoniach, mackach, owłosieniach chwytliwych i wszelakich innych chwytadłach… ale Markotnemu to wystarczyło. W końcu on nie liczył na to, że markotnym być przestanie.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_6607

Z cyklu przeczytane: „Głowa pełna duchów” – … ona i ona. A może tak naprawdę chodziło tylko o niego? O tą całą religijność?

O zrzucenie obowiązków na dzieci?

O niedojrzałość?

A może jednak nie?

Na pewno ta powieść jest pełna duchów.

A zakończenie… ech! Po prostu miodzio. Zresztą, sami spróbujcie tej na poły bloga, na poły spowiedzi. Odgięcia zasłony, przywrócenia głosu przeszłości. Tej historii zwykłej rodziny, która nagle staje twarzą w twarz z opętaną. Najstarszą córką. Ale czy to serio Egzorcysta, czy tylko tania sztuczka? A może jest w tym coś więcej, coś czego na początku boimy się dostrzec, a potem nie możemy już zamknąć oczu…

Powieść wciąga. Jest złożona, wielopoziomowa, zaczepia każdego członka rodziny, wynajduje nowe demony, i tak naprawdę nawet po jej zamknięciu jakoś zostaje w nas. Idealna do Klubów Książki, dla tych, którzy kochają dyskutować o bohaterach i wydarzeniach, analizować każdy element. Naprawdę warta przeczytania, może akurat teraz, wiecie póki noce są jeszcze krótkie i świat zdaje się być nie taki zły w tym słońcu? Bo tak naprawdę…

… to jak to jest z tymi duchami?

Chyba nie wyłażą z książek, co?

IMG_5664

Krowy…

Ja wszystko rozumiem.

Serio, w obecnym stanie codzienności naprawdę wszystko…

… no dobrze, może nie rozumiem, ale mało co mnie wzrusza.

Jednak plastikowe krowy?

No serio?

Po kiego nam plastikowe krowy?

W linku wyżej jednemu widać też się nie spodobała świecąca zabaweczka, ale bardziej mnie rozwaliły stojące na trawniczku trzy biało-czarne mućki. Nader realistyczne, nie ma co, ale jednak dziwaczne. Jakieś takie, no wiecie… We Wschowie znajduje się pomnik byka przy wjeździe do miasteczka. Pamiętam go z dzieciństwa. Zawsze jakoś tak mnie rozwalał i przerażał jednocześnie. Ale ta trójca krówświęta mnie zobrzydziła. Co to już żywych nie mamy? Ech… Rozumiem, że mleczarnia upada, ale czy trzeba w celu ubogacenia wnętrzności jogurtów, których już nie robią, bakteryjnie stawiać takie koszmarki? Nie wspomniałam, że stoją pod mleczarnią? No to stoją. W Klemensker… jakbyście chcieli dziwną fotkę z podróży, to zajrzyjcie tam.

Ciepło… wrząco i gorąco.

No nic to, lato.

Nie żebym tryskała optymizmem, że może choć noce nie będą wrzące, ale… jakoś damy radę, co nie? Jeżeli chodzi o wodę w morzu, o serio przyjemna. Jak chcecie zupy to na południe, jak czegoś lżejszego z falami, to w okolice Hasle. Po naszej stronie to raczej nie dość, że płytko, to jeszcze trochę więcej wodorostów, ale też się da popływać. I jakie to odświeżające i doskonale odmładzające uczucie, tak się na gołego zanurzyć. Bo przecież i tak nikt was nie zobaczy, jeśli nie będzie robić tego w samym porcie!!!

I plusk!!!

IMG_5228

W Svaneke łubiny i rybki.

Znaczy wiecie, najpierw idziecie do portu, tam gdzie te ogromny parking dla autobusów, tam są. Zresztą nos Was poprowadzi, zaufajcie mu. Chociaż nie do końca, bo nie wali tu nic spalenizną, raczej idźcie za żołądkową rozpustą, która Was woła… tutaj po pięciu minutach, w zależności od kolejki oczywiście, możecie dostać tłuściutką, papierową torbę z dobrociami. Cztery kawałki rozpływającej się w ustach ryby w zajebistej panierce, kawałek cytrynki, romulade, no i cała kopa specjalnie ciętych frytek. Jeśli pojawicie się w koszulce z polskim napisem, dostaniecie i obsługę po polsku… znaczy, no jest to bardzo prawdopodobne.

Nam się trafiło.

I jecie tak te rybki i frytki i się maczacie w onym sosiku i patrzycie na latarnię, która już nie jest latarnią, na morze dość spokojne, jakiegoś wielkiego burżujnego statka, który pewno należy do jakiegoś Trumpa czy innego Rockefellera… i tak sobie myślicie, że fajno jest. Bo choć na ten ship Was nie stać, znaczy mnie na pewno, to przecież możecie sobie zjeść fish and chips na kamieniach siedząc, od dołu będąc smyranym przez wyderki, czy inne tam włochate cudowności. Takie mają zabawne pyszczki no!!!

Takie słodkie!!!

A potem łubiny!

Bo wlezienie w te łubiny – a da się, bo tam taka dziura jest, więc deptać niczego nie trzeba – to coś niesamowitego. To jest jak deser. W takiej masie łubiny pachną oszałamiająco słodko, cukierkowo i niesamowicie. Jak coś z przeszłości, gdy aromatów się nazbyt nie wzmacniało, bo przecież wystarczała róża pachnąca różą i truskawka truskawką. I pełna kolorów łączka łubinowa staje się takim nostalgicznym deserem… którego nie warto odpuścić. Zresztą, co rusz ktoś się zatrzymuje i zdjęcia cyka. Bo to takie niesamowite. Choć winno być dość zwyczajne, czyż nie? Normalne nawet? A może i codzienne w tym okresie pól kwitnienia? Tu łubiny, tam znowu koniczyna i kilka uli. Będzie miodek jak nic… jak tylko nikt czegoś tam nie spryska!!!

IMG_5234

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.