Pan Tealight i Opowieść Ślicznotki…

„Była śliczna.

Wiecie, w ten eteryczny sposób, ze szklistą skórą, porcelanowymi policzkami, blond włosami, długimi w loczki, długie rzęsy, ciemne oczy, prosty, śliczny nos i pełne usta, zgrabny podbródek, szczupła, ale kobieca sylwetka… wszystkie formy żeńskie i kilka męskich, znienawidziło ją od razu, ale ponieważ była gadatliwa, więc raczej słuchali wszyscy:

Matka moja zmarła w przeddzień moich urodzin. A tak. Przez cały dzień i noc leżałam w niej nieruchomej, skazanej na śmierć. W końcu zadźgać kobietę w ciąży, oznacza dwa życia, za jedną zbrodnią. Dwa problemy z jednej głowy. Ale nie ze mną. Gdy nas napadli jechałyśmy karyską – taka dwuosobowa minikaroca z otwartym frontem, zdobiona nadmiernie, ocieplana magicznie – podobno to moja matka ją wymyśliła i pod jej przewodnictwem ją zbudowano – jechałyśmy oczywiście do Księżnej Babki. Marudna była, ale i przekochana. Wyrozumiała i oczywiście była wiedźmą. No przecież. Inaczej nie wypędziliby jej do małego zameczku w głębi lasu, gdy w kraju zaczął władać Wuj Blodek. Brat mojej matki i oczywiście ten, który miał nas dość. Matka nie chciała rodzić w zamku, pod jego okiem, bała się, więc… no dobrze, pewno, że nie było to mądre, a bóle porodowe też nie ułatwiały sprawy, ale gdyby nie to, pewno obydwie byśmy nie żyły. Może tak byłoby lepiej? Ucieczka położnym nie była łatwa, zrodziła masę kłamstw i pozbawiła Matkę ostatnich klejnotów, gdy zauważono jej mokrą suknię… Pojechałyśmy przez las, a tam… tego z opowieści nie wiem. Wiedzą tylko ci, co to mi, nam, zrobili.

Tylko oni.

To Babka nas odnalazła. Miała przeczucie, znaczy psa Przeczucie i dziwny metaliczny posmak w ustach odczuwała, więc już wiedziała, że coś jest bardziej niż nie tak. Że może i nawet jest za późno. Że ktoś ją oślepił, dlatego wydawało się jej, że wszystko jest okay. No i oczywiście nie chciała się wtrącać, wiecie… Duch Matki jeszcze wtedy nie był obłąkany i podobno malowniczo rozświetlał miejsce, gdzie leżałyśmy. Nocą nas napadli i nocą przyszłam na świat. Babka, dzięki światłu wykroiła mnie z ciała własnej, jedynej córki – wuj zrodził się ze służącej – i łkając zrobiła to, co trzeba było… Tak, nie powinnam była przeżyć, a jednak. Może to magia, a może jednak jakieś siły życiowe tliły się w Matce Nierodzicielce i dostarczały mi tlen? Nie wiem.

Przeżyłam.

Problem w tym, że wszystkie przepowiednie oznajmiały, że zginę z Matką i wraz z nią będę oną dziwną duchowością straszącą każdego, sprowadzającą wszelki mór i pomór, a na dodatek będziemy doprowadzać złych na bagna a dobrych… no cóż, wybór zależeć miał od nas.

Ale przeżyłam…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_2129

Z cyklu przeczytane: „Za garść amuletów” – … mniam. Chociaż wkurza, że trzeba było czekać na tę część tak długo. I pewno z kolejnymi też trzeba będzie. Strasznie to wkurza. Bez urazy, pewni, że czasem fajno poczytać wielce mądre książki, ale też czasem trzeba się pobawić z wilkołakami, magią i czarownicami i wampirami i… no wiele ich!!!

Oto niesamowity świat po.

Już wiadomo, że magia i wszelkie inne cuda istnieją, więc wiecie, nie ma zdziwienia w wielkim mieście, ale poza nim wciąż ludzie się dziwią. I tym razem udajemy się własnie w takie miejsce. Razem z naszą czadową bohaterką i jej przyjaciółmi. Nie powiem dokładnie z kim, bo to fajna niespodzianka, ale spodoba się wam. A jeśli nie znacie Rachel Morgan, to sorry, ale powinniście zacząć od początku. Bo z jednej strony można czytać tę opowieść dopiero od tego tomu, dostaniecie coś magicznego i sensacyjnego, coś malowniczego, krwistego, ale też i pełnego napięcia. Coś z jednej strony lekkiego, ale z drugiej odpowiedź na wiekuiste pytanie: kiedy dać sobie spokój z byłym.

Tym razem jest wampirycznie i jakby wakacyjnie, wiecie poza domem. No kościołem właściwie, ale jednak. Trochę niczym wycieczka, ale też i dość przerażająco, gdy tak dyszą na was tony wampirzych watah. Na pewno ciekawie. Na pewno inaczej i na pewno znajdziecie tutaj coś nowego. Bo nagle linia między białą a ciemną magią się zaciera, ale przecież… jeśli chcecie uratować przyjaciela, to zrobicie wszystko?

A może jednak nie?

IMG_6449

Wieje…

Wiecie, czasem wianie zaczyna się strasznie dziwnie. Nie jest to stopniowe narastanie mas powietrza, dźwięków i telepania ścian, ale raczej coś na kształt gigantycznej pięści, ktra z nienacka uderza w ścianę. Tak to się słyszy, czuje i dobiera. I tak to było. Dziwny wiatr, do tego przedpełnia księżyca i ogólnie rąbiący Jowisz w okno, no chyba że to zapomniane oko jakiegoś Zagubionego, obecnie jednookiego boga? Może on szuka onego oka, a ono dziwnie zboczone, wgapia się mi w szybkę. Widzę je, jak tak połyskuje niebiesko, nawet przez zasłonkę, jak wgryza się w zagniecenia na onej czerni szmatki, jak bardzo chce podglądać.

Świntuch jeden.

I wieje.

I poczta jeździ ino dwa dni w tygodniu. No wiecie, nie ma co, cywilizacja, co nie? Ciekawe jak to wszystko się skończy, bo przekręty wychodzą pocztowe wielkie i na zer całą masę. Ktoś zakosił kasę, a teraz PostNord ma nas mówiąc niedelikatnie w dupie wyłożonej kolcami, żwirek, oblanej kwasem i oczywiście oszklonej… Miliony przelały się z kieszeni do kieszeni i nie pocieszą nas medale dla pracowników. Wiecie, te od królowej. Bo tutaj, gdy osiągacie specjalny czas pracowniczy dostajecie od królowej bajerancki medal. Tym razem dotarł on też na Wyspę. Ale… dostaniecie je wyłącznie jeśli pracujecie w firmach państwowych, więc bidulek Chowaniec już smutkuje, że dla niego nie będzie, bo jego firma, choć wykonuje prace dla państwa, to jednak wiecie, całkiem prywatna. Ech… Aż mi go szkoda, serio. Wiecie, królowa to jednak poważna sprawa w naszej Chatce. I znowu przypływa na Wyspę!!!

Już niedługo!

IMG_8501

Trochę o duńskiej balladzie.

Już nawet nie chodzi o fiolet. Wiecie, fiolet to fiolet, i każdy czasem sobie musi pofioletować, ale balladę. Albo konkurs. Takie dwa pozytywne słowa. Już widzę minstreli i one panny o licach różowiutkich, albo wiecie, brzoskwiniowych cerach, słuchające pieśni, zerkające spod długich rzęs na onych książąt i panoczków świetlistych, muskularnych jurnych i niechmurnych… Ekhm. No co? Naczyta się człek tych książek, to potem wizje ma takie na dane słowo. Ballada to ballada. Utwór niesamowity. Takie Ballady i romanse, pamiętacie… albo wiecie, one ballady pod oknem wybrzmiewające, budzące tych wkurzonych, co się zorientowali, że to nie dla nich one strofy, oraz tą jedyną, która teraz się czerwieni, bo jej potem sąsiedzi wkopią za zakłócanie nocnej ciszy, ale i rumieni się, bo zakochana taka…

A u nas kolejny, tym razem piętnastolatek, zrobił ballade w Rønne i kurcze nic w tym śmiesznego nie ma. Serio, ten pomysł z otwartym sklepem przez dzień i noc, to idiotyzm wywołujący wszelaką agresję. Bo wiecie, u nas ballada, to ogólnie mówiąc rozróba. Tak jak konkurs nagród nie przynosi, tak i ballada najczęściej mało śpiewna, a jak już to na pewno po pijaku. A konkurs… ech. Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłam wielki napis KONKURS w gazecie. Durna szukałam nagród, ale to tylko informacja o klęsce totalnej, upadku i fiasku. Wiecie… co język to język, co zmiany to zmiany, co słowa, to jak z kurvą, nie zawsze panna obyczajów wolnych.

Choć czy panna?

Poza tym najnowszy obraz Olufa możliwe, że jest fałszywką, co zdaje się być wielką niespodzianką. A może i nie? Kłócą się o one szpetne niby dzieła sztuki na rondzie, zdjąć czy nie… ja jak nic jestem za spaleniem na stosie, obwinięciem w smołę, pióra i zakopaniem na dnie morza, pod sypialnią Władcy Krakena. No i jeszcze dzięki pomyłkom czterech osiemdziesięciolatka nie żyje. Wiecie, tu pigułka, tam pigułka, i znowu pigułka… zwykły świat.

IMG_8439

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.