Pan Tealight i Inna Królowa Śniegu…

„Podobno były trzy… zresztą, czyż nie zawsze tak jest.

Kobity, to lubią występować albo pojedynczo kumulując w sobie wszystką moc, mając jedno ciało dla wielu dusz, albo silnymi trójkami: ta od przeszłości, ta od teraźniejszości i ta od przyszłości. Ta co plecie, ta co tka i co przecina. Ta, która chce, która bierze, i która zwyczajnie nie do końca jest wszystkiego pewna.

Ona była tą Inną Królową Śniegu.

Nie oną piękną, poważną, powalającą spojrzeniem, wokół której wibrowały ułamki Tajemnego Lustra. Nie tą, która władała Mrozem, Śnieżycą, Szronem, Szadzią i innymi twórcami… ona była tą, która po prostu korzystała i bawiła się, gdy tylko temperatura spadała poniżej cholernego zera. Wiecie, tą, która konstruowała te takie sopele o kształcie… ekhm, nadmuchanych nożyczek. No wiecie, dwie kulki i armatka i zagadka. No i tą, która barwiła sopele na żółto, by odstraszyć i skonfudować innych i oczywiście tą, która tworzyła najbardziej seksualne snestormy, bo przecież to czas na seks i zwyczajność, bo przecież zaciemnione, a jednocześnie zajaśnione okna, to odpuszczenie grzechów wszelakich…

Inna uwielbiała zwyczajnie się bawić. Nie poddawać się jakimkolwiek prawom, a już na pewno nie ciotce Królowej. Wiecie tej od Kaja, co to lubi małych chłopców i ma awersje do mniejszych dziewczynek. Może i wydawało się jej, że rządzi wszystkimi z prawa starszeństwa i wszelkiej tam normatywnej doskonałości robienia wielu rzeczy wielokrotnie, ale… też nie słuchała Wielkiej Królowej Śniegu. Tej milczącej. Podobno pradawnej bardziej niż lodowce i plamy na fartuszku kucharki. Bo po prostu nie. Bo dlaczego miałaby…

A może… zwyczajnie była inna?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

img_2266

Z cyklu przeczytane: „Naznaczeni śmiercią” – … wielka promocja. W końcu to kolejna powieść autorki Niezgodnej. Trylogii przeniesionej na wielki ekran, posiadającej niezłą grupę zwolenników. Ale czy to powieść podobna do poprzedniej… eee, no tak i nie, wiecie. Znowu mamy młodych, znowu przeciwne ugrupowania, trochę Romea i Julii, no wiecie, trochę tak jak zwykle. Dzieci chcą ratować świat, bo wierzą, że wszystko można ułożyć inaczej…

Tym razem jednak znajdujemy się na całkiem innej planecie, podzielonej pomiędzy dwa ludy. Ci pierwsi mieszkają na lodowej jej części, ci drudzy… do końca nie wiadomo, ale wszystkich łączy nurt i dary, jakimi są dzięki niemu obdarzani. Wiecie, ten nic nie czuje, tamten czuje zbyt wiele, ten wie wszystko, a tamten znowu potrafi każdemu poprawić humor. Czyli, to już było. Do tego są wyrocznie i coś na kształt Zgromadzenia Planet, które jednak niczym nie przypomina tego ze Star Treka, bo kurcze… Bo widzicie, w tej powieści zabrakło opisów i tak serio to nie wiemy nic. Ni jak wyglądają domy, ni jakie świat ma podstawy społeczne. Masa dialogów, zbyt mało przemyśleń, a jeśli już, to powtarzają się one planetowe truizmy…

Powieść jest… jak innych wiele. Może i to nie dystopia, ale czy do końca, bo mi się wydaje, że ten wiat się wali. Jeśli jeden świat może robić wszystko, a inne nie reagują, to kurcze coś jest nie tak. Na szczęście nie ma maślanych oczu i nadpobudliwie zakochanych nastolatków, za to są młodzi ludzie, którzy jeszcze wierzą – ot przywilej młodości. I są tajemnice, bo wiecie, gdy książka – pierwszy tom dylogii – się kończy, nagle okazuje się, że nic ni jest takie, jak się wydawało.

Czyta się to szybko, a raczej omija podobne do siebie sceny. Ta powieść miałaby w sobie jakiś potencjał, mogłaby przedstawić rozwój osobowości bohaterów, gdyby tylko czytelnik wiedział, gdzie tak serio się znajduje, a tak… a tak wie tylko, e gdy kupi w przedsprzedaży, to dostanie epilog do poprzedniej powieści Roth.

I tyle…

img_4125

Śnieg!!!

Boski i cudny i wszelako jak zwykle poziomo padający. Zaczęło się w sobotę, ale dziwnie nieśmiało, jakoś tak skromnie, przy miło spadającej temperaturze… ale bez szaleństw oczywiście, na pewno nie przekroczyliśmy – 10. Chyba? Mniejsza… zaczęło się i trwało. Może płatki były malusie i człowiek przez cały czas bał się, że stopnieją, że zanikną i nagle, na chwilę odwrócił głowę i już było. Zabielone. Czadowo i niesamowicie… nic to, że już nadbiegał wieczór, oj nic to. Przecież można wyjść na spacer, czyż nie?

Kto mi zabroni?

… więc wychodzę. W śnieg i lekką zawiejkę. W całą oną niebieskość, bo przecież wieczorem, nad morzem, wszystko jakoś tak się niebieści. Ta biel też zdaje się być niebieskawa. I drzewa, choć te bliższe granatom. Najpierw kawałek miasteczka, potem las i pola… przejście przez rzeczkę, która lekko się omroziła i w górnych rejonach dziwnie odstaje od czarniawej wody. A potem morze. Oczywiście, że musi być morze, bo przecież… śnieżna plaża to taka rzadkość. Tak ogromna rzadkość. Zwykle wiatr spędzał śnieg ze zmrożonego piasku, ale nie dziś. Dziś plaża niebieskawo-bieleje. W oddali ciemnawo-granatowe morze. Wyrazista linia między jednym i drugim. Zrozumienie. Pogodzenie sie z losem. A na morzu… kamienie z białymi czapkami. Nieruchome, a jednak bardziej w taki dziwny sposób, w który starają się nie zrzucić ich sobie z głów. Jakby to było najważniejsze. Utrzymać śnieg na sobie jak najdłużej. A nadbrzeżne trawy i wierzby przy rzece… ośniezone, spokojne, dziwnie w końcu nieruchome…

I lampy.

Bo przecież choć Wyspa ciemnawa i oszczędna, to jednak wczesnym wieczorem lampy przy ulicy się świecą, niczym żółtawe słoneczka, a może świecące żółtka jajek stworów z całkiem innej planety? Kto to tam wie te lampy. Wyglądają tak niezakłócająco, jakby nie chciały nawet naruszyć onego bezwietrznego spokoju. Bo w końcu zawiejka ucicha. Dziwnie zaskakująco. I cicho jest i tylko skrzypienie śniegu coś mówi…

img_6881

Morze szaleje w tej swojej spokojności, a lekko skostniali ludzie po raz kolejny przypominają sobie czym jest zima. Jedni trzymają kciuki, by śnieg dotrwał do jutra, a inni znowu obiecują sobie przespać wszelaką mroźność…

Ja wyjdę jutro na spacer i pójdę w las.

Tam, gdzie ślady zajęcy i sarenek, gdzie obciążone wysokie iglaki dumnie nosza swoje białe nakrycia, a cała reszta liściastych golasków robi im za zaskakująco kolorowe tło. Bo przecież gałęzie ponownie zaskakują odcieniami bieli, szarości, rdzawości i granatów. Nie mam pojęcia jak to robią, ale robią. Czarująco. I będę chodzić i myśleć i odmalowywac sobie w głowie te wszystkie obrazy. Owe oddalenie od wszelkiej cywilizacji, one zamarznięte lekko wszelkie wodne zbiorniki…

Zima.

Na Wyspie to zawsze zaskoczenie. Od czasu wzmożonej oszczędliwości nie oczyszcza się już dróg bocznych, wyłącznie główne, co oznacza, że wszelacy mieszkający w gårdach osobnicy bardzo marudzą i sami muszą się zająć swoimi podjazdami. Na pewno ucieszyli się, że w poniedziałek śnieg od rana zaczął topnieć. Nie dość, że temperatura podskoczyła, to na dodatek jeszcze zaczął padać deszcz, a w powietrzu rozeszła się wilgotność, która byłaby w stanie doprowadzić do wzrostu nasionko rzucone w powietrze. Tak wiecie, w mgnieniu oka. Śnieg się skończył, ale obiecują kolejne mroźne dni i wszelaka kratkowatość aury. Ponad zerem i poniżej zera. I mokro i sucho. Wiecie, co się tam Wyspie zachce, co tam wiatry jej przywieją.

I fale… nie zapominajmy o falach!!!

Ja tam się cieszę, że śnieg był. Może nie tak fascynująco skąpany słoneczną mroźnością jak rok temu, ale jednak człek się pomoczył!!!

img_6034

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.