Pan Tealight i Peniskowe Plemię…

„Siedzi pod stołem i krzyczy:

Ja Cię zaraz pierdolnę!!! W dupę sobie wsadź, a dopiero potm podpalaj!!! Wiedźmy są pod ochroną!!! Że też twoja matka najpierw nie pierdolnęła ciebie w łeb, a dopiero potem parła!!!

Strzelają.

Nic nowego, nic nieprzewidywalnego. I ona skulona pod stołem, z kołderką i misiami, też była dość stałym programem tego dnia. No cóż… Sylwester. Jeden z dwóch, a może trzech, najbardziej znienawidzonych dni w wiedźmowym roku. Ona krzyczy, podskakuje i dziurkuje sufit… Jej głowa zagłębia się powoli bardziej i bardziej, z każdą petardą… z każdym durnym bachorem, co to w tym roku postanowił każde okno i każdą dziurkę od zewnętrznego klucza, zapaskudzić pianką do golenia… przybliżała się do dachu. I do nieba… i kosmosu, czy innych wymiarów. Nie rozumiejąc owego ulubienia ludzi dla kolejnego roku, który i tak spaskudzą.

Co za różnica w tym, kiedy coś postanowią.

Czy będzie to pierwszy, czy piętnasty. Dlaczego nie lepiej zacząć nowego w dzień urodzin? Czyż nie jest to bardziej logiczne? A może… to tylko naciska mediów? Skąd miałaby to wiedzieć… telewizor widziała ostatnio przez okno wścibsko zaglądając domkowi do środka. Nie znała reklam, nie znała metek, ogólnie mówiąc była epoką kamienia… Ale na szczęście w tym roku dzienną część Sylwestra Wiedźma Wrona spędziła z Peniskowym Plemieniem

A to tak odmładza!!!

Jeżeli chodzi o członków plemienia… he he he, członków, to byli rośli i okazali, nie tak jak rok temu, gdy nagłe ocieplenie i ogólny brak temperatur przekraczających w dół minus jeden nie pojawia się na Wyspie. Na szczęście w tym roku opadło temperaturze poniżej minusowej piąteczki, więc członkowie… he he he… Peniskowego Plemienia jawili się Wiedźmie Wronie Pozartej w swych ogromnych, napuchniętych postaciach z zielonkawymi i brązowawymi kręgosłupami.

Piękni…

Dumni, wyprężeni, pochyleni, lekko się czołgający, albo stojący tak wyprostowanie, że można było zwątpić, przy rzeczce. Przy ruinach. Niczym dusze zapomnianych wojowników, a raczej… ich cząsteczki może? A może wyłącznie te ich kawałeczki… he he he. Stali i błyszczeli w słońcu wciąż obmywani przez wody rzeki i opryskiwani morską pianką. No sorry, ale to przecież Peniskowe Plemię!!! Wciąż się powiększali i modyfikowali, i tylko ich kręgosłupy były niezmienne. Wystarczyło dotknąć, coś do nich powiedzieć, by zaczęli niknąć… by ich zniszczyć, zabić, zmiażdżyć, roztopić…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_9319

Z cyklu przeczytane: „Sisi” – … a nie. Dla mnie to wciąż Romy Schneider. Pamiętam, dziecięciem będąc ten film, kolorowany i te włosy, i ową urodę aktorki. Myślał sobie człowiek wtedy, że przecież to nie mogła być prawda…

I miał rację.

Bo życie Elżbiety było pasmem koszmarnej udręki. Może rzeczywiście była to klątwa? A może zbyt młody wiek… może anoreksja? A może… nigdy się nie dowiemy. Na szczęście opowieść Pataki pozwala nam samym zadecydować. Prowadząc nas od dni przed spotkaniem Sisi i cesarza, aż do chwili, w której dzięki jej pomocy dochodzi do koronowania ich obydwojga na władców Węgier… nie ocenia. Nie dyskutuje. Trzyma się faktów, sięga do pamiętników… stara się przekazać nam jak najbardziej prostą… prawdę. Skupia się na wszystkim, ale nie przytłacza, ofiarowując dość lekką, ale i bolesną historię niewierności…

Opowieść o dziewczynce, żonie, władczyni. Niezrozumiałej, niedojrzałej, nie potrafiącej zawalczyć. O pionku, pięknym może, o włosach, urodzie… o kobiecie, którą świat pamięta wyłącznie poprzez zewnętrze. O tej, która nigdy nie była częścią cesarstwa. Nieszczęśliwej matce i żonie… Sisi.

Z jednej strony autorka ofiaruje nam opowieść o miłości, z drugiej dramat, z trzeciej pozwala podpatrzeć owo królewskie życie, które wcale nie opływa w złoto i frykasy. Niewolę ciała i umysłu. Koszmar codzienności… a jednak i wielkie pragnienie. Allison Pataki pozwala nam spotkać królową, która tak naprawdę nigdy nią nie była. Poznać ją, ale nie jego. Wtopić się w jej świat, ale nie nadmiernie, bo wciąż to tylko… lekka, fabularyzowana opowieść. Ot filmik kolejny, w który główna aktorka jednak krwawi naprawdę.

IMG_2645 (2)

Rok zakończył się dla Wyspy słońcem i mrozem.

Mrozem cudownym, czerwieniącym policzki, ale i dodającym wigoru. Szronem, który postanowił karnawałowo odziać wszystkich i wszystko. Słońcem, które może nie ciepłe, jednak mocno przesadzało ze świetliwością. Szkoda było tak zostawić owo słońce i mrożenie, więc jako wyznawca totalny i Zimy i Wyspy… polazłam w długą. Długą międzyleśną i długą brzegową. Na cudowną wyprawę, bo przecież jak się chce, to zawsze znajdzie się jakąś cząstę Wyspy, której się nie zdeptało. Nawet jeśli przejść trzeba to, co znane, owe dziwnie jeziorkowe lesistości, gdzie niegdzie upięknione szronowymi kwiatkami i cieniutkimi niczym obietnica kochana, lodowymi fantazjami… to warto. Bo przecież każda pora roku zmienia ten niewielki świat. Nawet jeśli raz się trzeba czołgać, potem skakać, zginać się, suszyć poplamione dupsko, złorzeczyć na kolejną kałużę, zapatrzyć się na omszone, obalone pnie… to przecież nie ma nic piękniejszego i za darmo, niż natura!!!

Dlatego się idzie… maca liście, które przeinaczają się w wypasione materiały, z których elfy szyją sobie frykuśne kiecki. Wiecie takie Elfo i Gabbana, czy też Leśsacze!  Znajduje człek maciupkie grzybki i kopara mu opada, bo one takie piękne. Albo t granaty jeziorek, stawów i wszelkich skalnych zagłębień, teraz wypełnione wodą, odbijające błękitny błękit nieba i czerń niesamowitą drzew… Takie to wszystko niemożliwe. Takie zatykające dech, a potem, gdy nagle przypomnicie sobie o istotności oddychania, parzące mrozem płucka. Oj, jak fajnie się zmęczyć i zmachać w mroźnej aurze. Coś pali krtań, coś wierci w nosie, coś serio przetrząsa pęcherzyki… i oddycha się znowu pełniej.

Spacery są tym, czego Tubylcy nie odmawiają. Bo i przecież psa można wyprowadzić, albo i teściową, albo wiecie, po prostu iść dla iścia, macania skał i czarowania siebie ową lesistością. Oj pewno, że trzeba uważać, bo lesistość w takiej aurze łatwo się ślizga, ale warto. Zresztą tutaj każdy ma odpowiednie obuwie i inne elementy wystroju zewnętrznego. nikt się w klapkach na skały nie wybiera, ni w kozaczkach frykuśnych na bagna. No chyba, ze chce być w nich na wieki pochowanym, to wtedy wiecie… proszę bardzo. Zawsze to fajnie namieszać archeologom w łbach. Dorzućcie jeszcze kieszenie pełne konfetti tudzież błyszczących cekinów i już będą mieli za kilkaset lat koszmar katalogowania. Wieki rysowania duperelek…

IMG_6587 (4)

Turyścizna… się pojawiła.

Muszę przyznać, że spotkanie po drodze aut z Włoch, Francji, Szwecji i Niemiec, to spore zaskoczenie… i to w takiej ilości. Ciekawe jak się do nas dostali? Czy przez Szwecję, czy jednak zaryzykowali przez Danię? Chyba, że tak jak uchodźcy mają już swoje pontoniki i śmigają po Bałtyku ignorując fakt, iż ten akwen w tym okresie to raczej niezła szarpanina. Żeglowcy wszelacy i rybacy nie polecają… Z drugij strony, to co się ludziom dziwić. Takim, którzy szukają pustki, niehałasu, wszelkiej wietrzności i naturalności? No i te osoplowane skały! No przecież szkoda tego nie zobaczyć, nie pomacać, nie powdychać. Owej słonej rześkości…

Krążąc tak dookoła Wyspy, jedną nogą w morzu, drugą na śliskich skałach… jak już człowiek tyłkiem przejedzie po zamrożonych owczych bobkach i ślizgawkach z siuśków… to pięknie jest i niesamowicie. Słońce, widać mu wciąż za ciepło, kąpie się w granacie morza, barwi je na złoto i zniewala. Wszystko jakoś się zatrzymuje. Długie cienie wydobywają się z drzew, a to co na górze radośnie połyskuje. Jak te panienki, którym marzą się wszelkie bogactwa każda trawka i każdy listek stara się wciągnąć w sobie ową połyskliwość. Jak już się otrzepałam z poślizgu, jak przyzwyczaiłam do zimna w środkowych rejonach własnej cielesności, to mogłam się rozejrzeć. Stojąc na klifie, po prawej mając jakąś chatkę ratowników i ruiny w oddali, po lewej drogę na Hasle…  skały, krzewinki, brzozy i pojedyncze dęby, wszelkie porosty i cuda… człowiek nie wierzy, że jakoś tak, na chwilę, na kliknięcie aparatu, może mieć to wszystko tylko dla siebie. Nic to, że wiatr półdupki odrywa, nic to, że w trzewiach burczy i znowu siku się chce.

Nic to.

Bo przez chwilę jesteś władcą tego świata i tylko ty widzisz go takim. Nie chodzi tutaj o włądzę sprawczą, no i podatki ściągającą, raczej o to coś, co pozwala przytulić tn świat, tą Wyspę, do siebie i nie pozwolić jej cierpieć. Chronić ją… Może to i bzdura, przecież to natura, najwyższa siła, która zawsze sobie poradzi, ale jednak… coś w tym jest. Widzisz ten świat, tak oszałamiająco zniewalający urodą i nie chcesz, by ktokolwiek inny go rozdeptał, zniszczył, przemielił na wszelaką globalizację i nastroszył złotymi emkami…

Moja Wyspa jest unikatem dlatego, że trochę jest mało dostępna, trochę kapryśna, chłodna, wietrzna, gorąca, ale nigdy do końca, zawsze nie do końca bezpieczna… bawiąca się z psychiką każdego dwu i czteronoga. Nie ma fikuśnych knajp i wielkich hipermarketów i całego tego cudactwa… ale wiecie, Ona dumna jest z tego, co ma. Z głazów, chatek, spokojności drzewności. Z plaż różnorodnych i woniejących wodorostów i zabawnie układających się owczych bobków…

IMG_5606 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.