Pan Tealight i Sezon na Mrówę…

„W sosie może, albo truchełka na słonku prażone? Ale kurcze słonko marnie przygrzewa mimo tych swoich wybuchów, więc może raczej wiatrem suszone? Solone morską pianką w zalewie wczesnowiosennych kwiatów? Albo w cukrze, na słodko tak, w całkowitym ulepku, w kożuszku…

Nadszedł czas, gdy Armia Mrówek Frykuśnych powróciła do krainy żywych bardziej, zwanej zwyczajowo Chatką Wiedźmy. Do Krainych Tych, Kórych Można Podgryzać. Owych, Którzy Mają Cukierki, Dziwnych Ludzkich Osobliwości… a to oznaczało Wiedźmę Wronę Pożartą… truchełka produkującą. Bo bez urazy, nie da się być niskim człowiekiem i nie zabijać. Nie da się żyć w świecie, w którym nagle wszystko opadają owe dziwne, ruchliwe stworzonka. Nie da się śnić spokojnie ze świadomością, że one tutaj są, chodzą, łażą i łachocą tymi mikronóżkami. Mają ich przecież nazbyt wiele. A te czułki? Wirujące, wibrujące, macające dziwnymi, lekko kulistymi końcóweczkami. Noc im nie przeszkadza, jakby pracowały na zmiany… i może w rzeczywistości włażą na śpiącego człowieka i macają go. Bo przecież on nie protestuje. Może i czasem się poruszy, może i czasem coś pod ową skórą mu zadrży… ale nie protestuje. Nie mówi NIE. Chociaż po mrówczemu NIE jest dość skomplikowanym słowem. Wymaga zbyt wielu dotykania, kopania, trącania, macania i ogólnych posmakowywań…

Człowiek śpiący jest kopalnią skarbów dla Armii Mrówek.

Ale nie mówcie JEJ o tym.

Znaczy nie na głos. Nie jakoś tak plastycznie… Po prostu milczcie. Nawet, gdy truchełka spowijają Dywanikowość Chatki, nawet gdy już nie można przestać dmuchać, chuchać i po prostu się otrzepywać…

Nie mówcie.

Świat przecież potrzebuje odkryć.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_2666 (3)

Z cyklu przeczytane: „Świadectwo kości” – … matka. Miłość matki do dziecka wydaje się nam być… logiczna? Cóż, ja jak bohaterka tej powieści, nie do końca w nią wierzę. W ową mistyczną bliskość, zrozumienie…

Amaia przeszła już wiele w swoim życiu, ale dopiero teraz, gdy trzyma swojego malutkiego synka w ramionach, naprawdę zderza się z matczynością. Z uczuciami, które targają nią, młodą matką, ale i córką kobiety, którą ją zabiła. I obiecała, że ją zje!!! Tym bardziej, gdy matka ponownie powraca w jej życie, niestety wraz z nowymi zwłokami, kośćmi, pragnieniami i lękami. Z nowymi wydarzeniami w owej specyficznej dolinie, któr jest przecież jej ojczyzną. Ponownie pani inspektor – doceniona, aczkolwiek wciąż musząca coś udownodnić – musi zmierzyć się z mitami, legendami i profanacją.

Drugi tom trylogii… cóż, przyznaję, że jeszcze lepszy niż pierwszy!

Akcja zagęszcza się, wiemy coraz więcej o przeszłości naszej bohaterki, ale też pojawiają się nowe pytania. Może i męczą ciągłe wątpliwości powracającej do pracy matki, jej dywagacje na temat karmienia piersią, ale jakże są one adekwatne do treści książki. I to połączenie strony mitycznej ze współczesną codzienności… mocne, urokliwe, a może jednak przerażające? Z jednej strony prac detektywa, z drugiej kobieta, kóra jest kochaną, ale i nie do końca rozumie samą siebie. Nie do końca pojmuje to, co się z nią dzieje. Nagle, będąc dorosłą ponownie staje twarzą w twarz z dziecięcymi lękami i wcale nie są one mniej… okrutne w swym przerażeniu. Urzeka nas zawadiackość starszych pań i ślepota niektórych… Ale najbardziej szokuje ona… matka. Matka, która nie kocha swojego dziecka i powiązane z tym wydarzenia z przeszłości, która naznaczyła życie nie tylko tej jednej, małej rodziny… i zło.

Zwyczajne zło.

Właśnie… zło. Czy naprawdę istnieje coś takiego jak zły człowiek? A może wszystko jest tylko chorobą? Gdzie jest granica? Kim byli agoci? Czy wstyd z przeszłości, wciąż drąży ową małą społeczność? Czy religia narzucona zmiażdżyła tak naprawdę to, co kryło się w jaskiniach i lasach doliny? A może tak naprawdę… zło nie jest tym, co się wydaje złe? Może należy zmieszać definicje? Napisać nowe?

Niesamowita, ale nie do końca kryminalna rozprawa z przeszłością. Bardzo dobra powieść, bardziej etnograficzna, czy antropologiczna, niż będąca tylko i wyłącznie opowieścią o zbrodni. Śmierci, zwłokach… morderczym szale. Co z tym wszystkim ma wspólnego jednookie bóstwo? Kim jest kobieta z burzy?

Warto się przekonać.

IMG_4922

Sztorm nadchodzi.

W powietrzu wisi cisza, którą bardzo chce się zapełnić. Ale z drugiej strony głupio tak jakoś wyleźć na trawnik i zacząć śpiewać, tudzież na chodniku odtńczyć sabotową polkę. Dlatego robi się te dźwięki subtelniej. Ot coś wypadnie w kuchni z rąk, albo po prostu kichać się mocniej chce… albo przyrodniczą pogadankę o bardzo okrutnych zwierzątkach puszcza się odrobinkę głośniej… Ale i tak cisza otula, ciśnie i lekko poddusza. Wiesz, że nadchodzi sztorm. Większy niż taka codzienna zawieja, mocniejszy, może i jednostronny, może i całowyspowy… Coś w głowie łomocze, coś w seru się wzbiera, niby zawał, a jednak nie. Nie wiesz tylko jednego… czy owa nadchodząca wietrzność cię rozbawi, przydupi, a może jednak zatka zatoki i odbierze ochotę na wszystko? Jaka będzie ta wietrzność? Jakie będą te fale?

Cisza wcale nie jest fajna. Tak jak nie zawsze uśmiech wzbudzają niespodzianki. Wiecie jak to jest… ktoś myśli, że was zna i przynosi wam małego pajączka w prezencie, a wy kochacie tylko węże… No tak, to coś w tym stylu. Oczekiwanie na to, co z jednej strony się zdarza i jest znajome, ale z drugiej, zawsze jest inne. Przeraża, ale jest też czymż, bez czego nie można żyć… Jak dla niektórych bicie serca. No dobrze, dla mnie. Jakoś jest to dźwięk, który budzi we mnie tak przeraźliwy, borczący lękiem strach, że staram się go unikać. Może dlatego nie przepadam za ciszą? To znaczy kocham ciszę, ale dla natury cisza jest całkiem czymś innym, niż dla człowieka… W naturze cisza ma drzewa szumiące, ptaszki ma dziobiące i oczywiście ćwierkające i jeszcze ma pąki strzelające, trawę rosnącą, ryby szepczące, przeszłość wciąż tętniącą pomiędzy kamieniami i pniami. Duchy chcące pokazać światu teraz, że wszystko już było… oto jaka jest ta zwykła cisza…

Ale teraz cichość jest dziwna. Jak swędzenie w miescu, w którym serio nie sa się podrapać, do którego nie dosięgniesz…

IMG_4658

Sztorm nadchodzi…

Podobno trwać ma cały tydzień, co oznacza, że święta będą raczej ciekawe. Nic, jak tylko brać koce, kołdry, zapas jedzenia i zaszyć się w domowych pieleszach. Ciepłych i bezpiecznych. Słychać jak wiatr przzechadza się po dachu. Jak nie uderza, nie młóci i nie wali, nie porusza wszystkim, ale wprost to wszystko ugniata swoimi wielkimi stopami. Naprawdę musi mieć niezłe kajaki. Czasem jak tak tańcuje na szczycie dachu, to cały świat się ugina. Cały świat napiera na moje własne, wychuchane bezpieczeństwo, jakby chciało mnie nastraszyć… bo chyba raczej nie wtargnąć do środka, co? Czasem wszystko dygocze, „chodzi” i dziwnie rechocze. Ale nie jak ostatnio, gdy wysadzali coś tam pod powierzchnią morza… a wysadzali kilka dni temu. Po prostu, bo mogą. Bo mają morze i sobie w nim bombardują światy. Wiatr ma swoje sposoby, by poruszać tym, co nieruchome, albo unieruchamiać to, co z urodzenia tańcowalne.

Człowiek przyzwyczaja się dość szybko do owego dziwnego huku i mieszania powietrza. Do tego, że gałęzie się nie poruszają, a drzewa przy drodze wszystkie, jak jeden mąż i żona, pochylają się w jedynie słuszną stronę. Może i innym wiatr przeszkadza, ale ja łapię się na tym, że nawet gdy jest to ów sztorm drażniący i doła przynoszący, nawet jak łęb pęka i zatoki mi pulsują, to jakoś bez niego jest gorzej. Bez owego dziwnego, łaskoczącego i łachoczącego dźwięku. Bez tego ciągłego pokłaniania się Wyspie. Bez tego tulenia się do ziemi… łykania kamyczków…

IMG_5261

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.