Pan Tealight i Prysznic Niewinności…

„Niby zwykła codzienność.

Niby całkiem nic.

Niby… niezwracalnauwagowość, a jednak…

Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki kochała swój Prysznic Niewinności. Nie był on dla niej nigdy wyłącznie grzaniem i schładzaniem, myciem i swej cielesności oporządzaniem. Nie było to miejsce, w którym po prostu się szorowała, myła, skrobała i łuszczyła w najbardziej obrzydliwe sposoby. Nie była to wyłącznie jasna, zwykle raczej preferowalnie naturalnie mroczna przestrzeń wstydliwej nagości i pokrzykiwań: pająk, pająk, pająk!!! Nie było to tylko mieszkanie szczoteczek do zębów wprowadzających do atmosfery opętanie seksualniej wariackości, kończących się pachniuchów i tych, które dopiero miały rozpocząć swoje życie. Nie było to też tylko miejsce naokiennego fiołka, strasznego zboczeńca i ekshibicjonisty, który serio lubił mieć odrywane listki, miętolone płatki, kwitł, gdy mu się tak podobało zwiastując cudowną, czaderską i oczekiwaną zmianę, ale też i rolek papieru toaletowego, co to uwielbiały toczyć się parami i macać się po wewnętrznych rolkach. Ani nawet nie było to tylko królestwo pewnego Tronu Małozwyczajnego i Panny Umywalki, która tak naprawdę nie wiedziała kto gdzie ciec powinien, komu co myć i w ogóle uwielbiała pachnące mydło w psiku. Były tam sprawy intymne i mniej wstydliwe, te skrywalne i te bardziej zewnętrzne, oraz Paplące Lustro i Bulgot oczywiście… był i kosz na śmieci i tajne całkiem, aczkolwiek w widoczny sposób jawne, Bractwo Świętego Gizmo Utensylia. I preSzczotka lubiąca głęboko i nie było żadnego grzebienia…

Ale to wszystko nie miało wiele sensu, gdy Wiedźma wtaczała się do swojego dołka, a Bulgot pederasta, tyjąc cmokał ją w piętę. A ona… po prostu stała i spływała, opływała i się kropliła. Spadające lekko pobolewającym uderzeniem krople tłoczyły w nią dziwną, dziwaczną, miejscową niewinność… bo jako jedyne w tym miejscu, tak zamurszonym szaleństwem, tak miejscowo kłótliwyn i rzucającym talerzmi, wrednym czasem nawet, zawsze bardzo przerażonym, gdzie nawet pluszaki wolały zombie i wampiry od miłych, włochatych wombatów, a i świetnie wiedziały jak wyżreć z ciała wątrobę, by cała reszta nazbyt szybko nie poszła na marne… on był tylko niewinnością.

Czystością ponad pojmowalne definicje. Naiwnością nie tyle dziecięcą, skazaną z góry na bolesną zagładę, ale ową pierwotną, świadomą tego, iż jest to jedyna droga, by egzystować. Pełną owego cudownego, magicznego niezagrożenia… jakbyś narodził się wiedząc, że wszystko dookoła pochodzi od ciebie, może być sarkastyczne, ale jednak będzie tylko i wyłącznie twoją naiwnością.

Krople ze srebrzystej rączki opadały, stukały o lekko zbrązowioną poprzez lato, wiedźmią skórę poznaczoną bliznami i pieprzykami, aczkolwiek szóstego palca, czy trzeciego sutka nie miała, Bulgot sprawdził wielokrotnie… tak na wszelki wypadek!!! Niektóre odbijały się i leciały w swoje strony, ale większość wtłaczała się w ową dziwną osobowość. Była to jedyna wilgoć, którą wykarmiona tomami Wiedźma Wrona, była w stanie tolerować. Najpierw letnia i mydlinowa, potem znowu bezczelnie, drażliwie, skutecznie wrzeszcząca i boleśnie szczypiąca lodowatość…

… dla młodości, dla urody…

A potem zwykle następował wrzask, po którym ktoś z wyznaczonych uprzednio, z łapanki wydzielonych, całkiem niechętnie, ale znając następstwa lenistwa i sprzeciwu, chwytał za przygotowany notesik i zapisywał dziwne słowa, co to oczywiści jak zwykle przyszły jej do głowy wtedy, gdy nie mogła ich zapamiętać…

… niewinności?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Cyrk potępieńców” – … i tom trzeci. Seria się rozwija, trzeba przyznać. I chociaż czytam ją tak dziwacznie, chociaż nie wiem już od czego zaczynałam i dlaczego tak od końca… nie przeszkadza mi to! Wciągnęłam się… a co dowcipne pamiętam, że naście lat temu nie mogłam jakoś przywyknąć do tej serii, a teraz… Może to potrzeba rozrywki, a może odkrywam coś więcej, coś nowego w tych książkach? Tych bohaterach, sprzecznościach i świecie…

Anita Blake jak zwykle ma problemy. Naznaczona, a jednak wciąż się sprzeciwiająca Mistrzowi Miasta tak naprawdę jest tylko pracą. Nic dziwnego, że szybko wpada w nowe problemy. Nie dość, że przemęczona i lekko już wyprana z emocji, coraz bliżej stania się potworem, przed którym tak długo stała się siebie samą uchronić… ma przed sobą nie tylko dziwne śmierci, nie tylko złe decyzje, ale też nowego mistrza, który serio może jej dopiec. No i jest jeszcze nowy pracownik… Larry. Cóż… problem chyba cały w tym, że nie może sama uratować całego świata.

Egzekutorka z kompleksem boga, wierząca, a jednak łatwostrzelająca. Ponownie jazda bez trzymanki, wiele trupów, co więcej, niektóre wyglądają lepiej niż ci, określani jako żywi!!! Cóż, zdarza się. I do tego jedna niska dziewczyna, która zwyczajnie wali prosto z mostu, nie tylko słowem… i kulą.

Spoglądając teraz na trzeźwo, na większą już wydaną część serii… po prostu nie mogę się doczekać kolejnych tomów!!! Bo jak niewiele bohaterów, tutaj naprawdę postacie ewoluują. Co dziwne… nie zawsze tak jakby czytelnik podejrzewał i nie zawsze tak, jakby czytelników ów… chciał! Dlatego warto! Dla zabawy!

Po zwyczajowym rozgwardiaszu sezonu, w końcu odnajduje się z łatwością ciszę na Wyspie. Oj pewno, że wciąż mamy turystów, ale dzieci wracają do szkoły!!! Człowiek serio z czasem spogląda inacze na przymusową edukację! Zaczyna ją kochać do cna, do owej zawszonej gąbki, którą łaziło się zamoczyć, moczyło się długo i wyraziście, by jak najpóźniej wrócić do klasy… owej białej i pylącej kredy – ta niepyląca w dziwnym papierku była niesmaczna! No i tablic. Były takie zabawne! Ech… no więc dzieci do szkoły!!! A to oznacza ciszę i spokój przynajmniej kilka godzin dziennie! Zresztą miejscowe maluchy nie łażą po lasach, a całą reszta jak już, to odnajduje się w dziczy wyłącznie w święta i weekendy, więc kąpię się w ciszy. Rozpoznaję ją znowu, czuję jaką tęsknotą byłam wypełniona i jak bardzo starałam się ją wyciszyć…

Cisza.

Fale podrosły znowu, deszczowatość wisi w powietrzu, a dookoła pysznią się jabłuszka i jarzębinki, wszelkiej maści jagódki i inne cuda. Wiadomo, że nie każde jadalne, a raczej jadalne niektóry tylko po raz pierwszy… a jednak, owa pyszna bujność poraża. Koniec sierpnia, a tutaj wystarczy wyleźć na zewnątrz i od razu gołąbki do gąbki. Znaczy gębowego otworu… nie no, żeby nie było, może i mamy sporo dzikich gołębi na Wyspie, ale nie są aż tak chętne, by samobójczo kłaść się na ludzkich talerzach, nic z tego, won do sklepu!!! A jednak takie tam jeżyny, pysznią się soczystością. Człek lezie na skały, a tam ciągną go za nogawki, kolcami rozdzierają świeżo wymuskaną skórkę, wydepilowane łydki znowu krwawią!!! Ból jak nie wiem co, zdają się aż muskać nerwy i nagły skurcz w kolanie sprawia, że mocniej się uginasz i już nic nie jest ważne. Ani te skały takie piękne, poranione bielą żył kryształowych, ani owe miniaturowe kwiatki, porostki, wszelkiej cudowności zielenie tak zmienne… ani cała wzniosłość stania na skale i możliwości wglapiania się w otoczenie. Otoczenie jakże płynnie poddające się cieniom i światłością rozkołysanych nade mną chmur… Nie!

Dla mnie są tylko one…

Jeżyny. Niepozorne takie. Błyszczące, połyskujące cudowności.

Właściwie to jakie alieny chyba, może Borg? Bo wiecie, niby to jedna jagódka, a zlepieniec z tak wielu innych uleczek. Niby sklejone winogronka. W owej czarownej bordowej czerni, która zdaje się najpierw zanikać, zniewalać owymi lustrzanymi powierzchniami, stawać się jednak jednocześnie nieistniejącą… powierzchniach, w których spokojnie możecie obserwować własne garniturki zębowe, by potem z lekkim zaskoczeniem, spowolnieniem, ową twardą jakże skórką, z sykiem, mlaskiem, wybuchać ową bordowa, buraczkową, specyficznie jagodową czerwienią w ustach. Jest w jeżynach jakaś tajemniczość, jakaś sekretność i zagadkowaść. Jakaś zwodniczość i ułuda. No nie ma to tamto, zwyczajnie to cuda z baśni!!! Pełne zaklęć, które tylko czekają, aż poddacie się bólowi, aż kolce porwą wam nie tylko szmatki na skórze, ale i ją samą. Aż dotrą do krwi, by po prostu położyć was spać na zawsze. I może się wam wydawać, że wciąż żyjecie, że wciąż wszystko to samo, powtarzalne tygodniami, ale tak naprawdę…

… śnicie.

Nikt o tym nie wie? A może wiedzą wszyscy? Ale z jeżynami jak z poziomkami i malinami, jak z jagodami przyciemniającymi kusząco uśmiechy, jakże podejrzliwie wydającymi na jaw nasze słodkie łakomstwo… baśniowość i magia. Leśna i dzika rozpusta smaków. Owa kwaskowatość i słodycz. Ale która będzie jaka? Jaka będzie którą? Czy ta wielka okaże się być słodką, a może cierpką, kwaśnie wykręcającą twarz?

Cokolwiek będzie… i tak warto!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.