Pan Tealight i Opowieść Chatki…

„Na białym klopiku, w całkiem dziwnej pozycji, radośnie machając nie siegającymi posadzki stopami w powietrzu i gwiżdżąc, oraz jęcząc coś pod nosem i między uszami, gdzie oczywiście kryło się aż nazbyt wiele myśli, obrazów i szaleństwa… Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki była po prostu sobą. Niski wzrost sprawiał, że po prostu mogła być tylko sobą. Zawsze zwiniętą, zawsze dziwnie ruchomą w nieruchomości, zawsze nieporządną, niepoprawną i niedorosłą. Kimś, kto uznawał podłogę za krzesło, fotel i łóżko, za miejsce pracy, zabawy i wszelakiej, grzesznej przecież, potliwej wilgocią rozrywki. Chatka tylko na nia spoglądała, po raz kolejny, dziwiąc się, że od tamtych wydarzeń, od tamtych dni upłynęły już dwa lata…

Dwa lata temu bała się, bo znowu wszystko się zmieniało, a domy tego nie lubią. Poza okazyjnymi sprzątaniami i malowaniem, no wiecie, taka tam zwykła kosmetyka. Ale dwa lata temu Ona odchodziła i dom wiedział, że tego już nie powstrzyma, że nawet nie może prosić o odrocznie. Magia miejsca nie tyle się wyczrpała, co po prostu ozwalała człowiekowi dołączyć do niej na zawsze. Do końca, w całości. Pragnęły siebie, tak po prostu, tak nawzajem. Po prostu przyszedł na to czas… Dwa lata temu też narodził się w Jej głowie Sen. Gdy już się ukształtował do końca, gdy dojrzał i zamyślił się nad światem, do którego przybył… powoli zaczął odrywać się od Niej i poleciał. Bez mapy i planu, wyłącznie kierowany mitycznym przeczuciem.

Potem mówili, nie wiem dokładnie kto, ani dlaczego, że wiatr był i ogólna burzliwość w eterze, że tak naprawdę Sen powinien był pognać gdzieś indziej, że gdzieś tam wielka magia, pełna odwłoków, krwi i ekskrementów go przyciągała, ale Wyspa się wkurzyła, bo cuchnęło i postanowiła pozwolić Przypadkom Nieprzypadków wziąć sprawy w swe liczne, bogato zdobione i cierpliwie malowane odnóża.

I wzięły one te sprawy… ale nawet one nie podejrzewały, nie mogły, a może po prostu nie chciały, może się bały… tego, że była tam wiedźma, która marzyła, łkała i pragnęła tego właśnie miejsca… Ale krwawa magia nie zaprzestała działania. Nie obróciła się nia drugi bok, nie załączyła sobie serialu w TV, nie upiekła ciasta i nie pożarła go razem z pięcioma pizzmi, lodami w ilości sześciu litrowych opakowań z polewką i sprinklesami, coby poużalać się nad przegraną. Owa magia powstała i wzięła się cichaczem ponownie do roboty. Nie słuchając Wyspy, nie licząc się z nikim. I mimo wszystko wciąż pełna ochoty na ten dom. Na miejsce, które wkrótce miało się zwać Chatką. I to ona pierwsza zaczęło się bać… Nie Ona, nie wiedźma, ani nie duchy, ale właśnie owe ściany, okna i drzwi, ów taras i dziwne autkowe schowanie i szopowanie… podjęły decyzję. I wszyscy nagle postanowili walczyć…

… i udało się. W końcu, po łzach, bólu i wkurniczeniach ściany zostały nazwane Chatką Wiedźmy i mocno ukochane. Ale jednak spoglądając na obecnie szorującą zębiska Wronę Wiedźmę to wszystko wciąż było dość… atypowe!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Całopalne ofiary” – … bo potrzebuję czegoś lżejszego. Owej sensacji i kryminału w ramach fantastyczny społeczności. Owego napięcia i mitycznej wszystkomożliwości. Po prostu rozrywki, zabawy, ale też zaskakującej pewności, że tutaj to nawet jak umrzesz, to żyjesz…

Laurell K. Hamilton poznałam wiek temu… nie zapałałam do niej miłością, ale coś mnie tknęło, żeby zapamiętać jej twórczość tak na potem. Bo czasem człowiekowi po prostu chce się szaleństwa, a nie lektury wymagającej, nie rozwałki mózgu i duszy, a po prostu czystej sensacji… i trochę świntuszenia?

Anita Blake jest egzekutorką, kochanicą wampira, byłą Ulfryka i ogólnie mówiąc z łatwością przychodzi jej pociąganie za spust. Ma niewyparzoną mordkę i niski wzrost. No  dodatkowo żyje w odrobinę innym świecie, ale nie aż tak odmiennym, by nie wyobrazić go sobie obok siebie… Wraz z nią wpadamy w coraz większe tarapaty, ale jednak dziwnie pewni, że naszym ulubieńcom nic złego się nie stanie. Ot najwyżej dłużej się poleczą, stracą trochę futerka i tyle. Bo w końcu tutaj moc to coś więcej, tutaj triumwirat pomiędzy kobietą, wampirem i wilkołakiem coś znaczy…

… a poza tym zawsze jest niepewność… niepewność nie zaskoczenia, ale tego kiedy ono na nas… skoczy!!! Pewność tego, że coś się wydarzy, bo tak być musi, ale kiedy i komu? Bo wszystko jest możliwe!!!

Tym razem większość opowieści (bo to siódmy tom cyklu) wampirza, moc się pleni, leni i walczy. Cała Wampirza Rada (wkurzona, różnorodna i niejako zboczona) na głowie małej wojowniczki, no i oczywista rozrywki sercowe… bo w końcu jak taka, może i mało zwyczajowa, ale jednak tylko, kobieta może być lupą? A na dodatek… nie tylko nią? I tak się toczy owa miejska fantastyka. Gdzie gatunków „magicznych”, czy też chorych/zarażonych jest cała masa. Gdzie właściwie zawsze może wyskoczyć coś nowego i niczego nie można być pewnym… ot po prostu opowieść nie do końca spójna, ale jednak budująca fajne senne marzenia! Rozrywka! Coś do poczytania, a potem pośmiania się w kułak z samego siebie…

Słońce sie schowało. Nie znaczy to oczywiście, że chłodek się nasunął, wprost przeciwnie. Jest duszno, wrząco i parząco, ale trawnik skrócić o głowy trzeba! Oto i zwyczajna niedziela. Trochę więcej leżenia w łóżku, może i spania, może i zakazanych rozrywek, może i spotkania ze znajomymi, trochę bardziej leniwie… i o to chyba czasem chodzi, co nie? No i jeszcze owa swoboda niemuszenia iścia do kościoła, tudzież wszelako innej przymusowej strefy modlitewnej. Nie żebyśmy kościołów nie mieli, no są przecież. Zabytkowe mniej lub bardziej, takie i inne, bardziej znajome i cudownie egzotyczne. Pod ilością takich placówek ugina się na przykład Tejn. Pewno dlatego moje diabły pod skórą tak bardzo nie przepadają za mieszkaniem tam – a mogły się o tym podskórnie przekonać lat temu kilka, a nawet samym przejeżdżaniem przez ową miejscowość. A może i zadziornym, bolesnym myśleniem o niej? Ech!!!

Ale jednak wycieczka do kościoła w niedzielę na mojej Wyspie, to nie do końca zwyczajowa sprawa, normalna, genetyczna, tradycyjna. To raczej dziwna, zaskakująca, zastanawiająca i niektórych mocno odpychająca rzecz… Niektórzy chodzą, żeby nie było. Czasem nawał samochodów przed zwyczjaowym budyneczkiem mnie oszałamia, dopóki nie uświadomię sobie, że to owo niewidzialne zwykle miejsce modlitwy, a jednak… jest w tym coś innego, coś bliższego piknikowi, nie modlitwie z umartwianiem. Coś spotkalnego, coś przyjacielskiego, zero biczowania, o chyba że ktoś bardzo przepada za owymi greyowymi potańcówkami. Większość zresztą przedstawia się tutaj jako osobnik spirytualny, duchowy, ale jednak niewierzący. Taki wiecie, niepiekielny. Jakoś nie bojący się potępienia, niesprawiedliwości ze strony niewidzialnych… bo przecież przy kamieniach się pokłonie, cukierka duchom ostawię, śweiczkę wypalę, więc czemu mnie karać? Wróżki są, elfy też, trolle i domowe krasnale, ale piekła nie ma!!! Bo przecież nie ma, no być nie może, tosz to by było marnotrawstwo przestrzeni i całkiem kiczowaty, mało skandynawski, wysrtój wrzącego wnętrza!!!

Alleluja!!!

Wyspa jest niesamowicie duchowa.

Zresztą, co się dziwić, przy takim nasileniu grobów na centymetr kwadratowy to chyba tak być musi. Pani Wyspy najczęściej po prostu uznaje całość za cmentarz i zgrywa się, nagle dziwnie filuternie zaskoczona, gdy uda się jej znaleźć kawałek siebie, ale nie naznaczony śmiercią. Zresztą nie oszukujmy się. Zgon, to naturalna część naturalności, aczkolwiek zwykle nieoczekiwana i kompletnie niechciana!!! No i te zmarszczki i obwisy skórne. Nie wiem, czy tortury ćwiczeniowe to jakoś udźwigną? Ale z drugiej strony, no wiadomo, kołem się wszystko toczy. Raz na górze, a raz pod kołem. Bynajmniej o czym to ja? Aaaa… duchowości. Są miejsca na Wyspie, których ona sama unika, no i są takie, o których po prostu wszyscy postanowili zapomnieć. Dziwnie tam jest. Po prostu czuje się, że coś jest nie teges, że coś powinno byc inne, nie tyle mniej mroczne, bardziej kolorowe, co zwyczajnie możliwe do oddychania i istnienia…

Nie wiem jak z religijnością u turyścizny, poza tym, ze czasem się niektórzy rzucają, że toto niby cywilizacja, a poslkiego księdza nie ma i mszy codziennie wieczorem… ale wtedy Pani Wyspy wpada w totalny kociokwik i dokładnie mówi, co o tym myśli. Bo tutaj to ona jest BOGĄ!!! Żyjcie z tym. Przybywacie pod jej skrzydła, jeśli złożycie ofiary i unikniecie nadepnięcia na jeden z wielu odcisków… przetrwacie, a nawet może będziecie się dobrze bawić i unikniecie poparzeń słonecznych i kleszczowych pijawek. Może nawet szczęśliwie i mało smrodliwie nie wdepniecie w końską bobę, podrzuconą pod namiot przez uczynne mewy, którym odmówiliście kawałka swojego wędzonego śledzia… lepiej wiecie, kłaniać się kamieniom!

Duchowość ma moc! Spirytualizm, te sprawy… jednak pamiętajcie, żeby czytać etykietki na napojach, niektórzy mają w sobie mniej duchowości!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.